Nadal silnie zakorzenione jest przekonanie, że idzie się głosować przeciwko komuś, a nie za kimś. Z tym zastrzeżeniem, że teraz różnice między głównymi kandydatami są na tyle znikome, że szuka się polityka choć trochę lepszego od tego drugiego. Mimo że wynik wyborów może prowadzić do różnych prezydentur.

Reklama

Wyborca jest mało ambitny. Nie wymaga od polityków, by przedstawili mu lepszą ofertę.

Od 1989 r. mieliśmy prezydentury, które były wyraźne, załatwiały coś w polityce. Prezydentura Wałęsy ugruntowywała nową władzę i ustrój. Dwie kadencje Kwaśniewskiego były próbą społecznej niezgody na to, by nowa władza konsumowała całą społeczną zmianę. Przechodziliśmy wtedy korektę politycznego mainstreamu. Sam Kwaśniewski musiał dobrze wpisywać się w ówczesne zapotrzebowania Polaków, skoro po pierwszej kadencji wygrał kolejne wybory już w I turze.

Niedokończona prezydentura Lecha Kaczyńskiego była znów inna. Pięc lat temu Polacy chcieli, by ktoś rozprawił się z korupcją i układami. Takie hasła w kampanii prezydenckiej padały na podatny grunt.

Reklama

Układni, zbyt leniwi

Obecna kampania i wybory miały pierwotnie sprowadzać się do dookreślenia roli prezydenta w państwie. Polacy mieli dość nieustannych walk o krzesła i miejsca w samolocie. Premier Tusk próbował wpisać się w te zapotrzebowania. Mówiąc o żyrandolach, chciał rolę prezydenta sprowadzić do jej konstytucyjnego wymiaru. Czyli ważnej osobistości, ale jednak niemającej bezpośredniego wpływu na bieg wydarzeń. To się nie powiodło. Tragedia w Smoleńsku i decyzja o starcie Jarosława Kaczyńskiego zmieniła kierunek myślenia części Polaków. Okazało się, że są frakcje społeczne, które można łatwo zaktywizować hasłami tradycyjnie rozumianego patriotyzmu. Dzięki temu polityk, który w sondażach miał rekordową liczbę negatywnych ocen, może zawalczyć o urząd prezydenta.

Racjonalizacja politycznego myślenia obywatelskiego została zahamowana. Na tej fali wyrósł wyraźny lider - Jarosław Kaczyński. Bronisław Komorowski znalazł się w pułapce. Wyborcy, szczególnie ci, którzy dotąd popierali Komorowskiego, są zagubieni. Winni są kandydaci, którzy nie potrafią się różnić. Im bliżej wyborów, tym ich poglądy stają się do siebie coraz bardziej podobne.

Reklama

A do tego jesteśmy leniwi. Nie mamy ochoty wykonać pracy i poczytać, co kandydaci mówili jakiś czas temu. Swoją wiedzę opieramy na hasłach wyborczych. I dlatego, pytani o różnice, nie potrafimy ich wskazać.

Paradoksalnie ta sytuacja jest korzystna dla Grzegorza Napieralskiego. Bo choć nie będzie miał decydującego wpływu na te wybory, to jednak stał się alternatywą dla nijakiej polityki.

Jeszcze w ostatnich wyborach zachowywaliśmy się jak zmanierowana stara Europa, która najchętniej trwałaby w swoim dobrobycie. Teraz budzimy się, że trzeba wprowadzać korekty w budżecie, w wydatkach socjalnych. W Holandii przy okazji ostatnich wyborów partie rywalizowały ze sobą na programy cięć. Polacy jeszcze tej lekcji nie odrobili. I ta kampania w tym nie pomaga.