Kiedy zaczynałem tłumaczyć "Cesarza", znałem już dobrze nazwisko Kapuściński, czytywałem w polskich gazetach reportaże jego pióra, które natychmiast obudziły moją fascynację. To, że mogę przekładać tego autora, uważałem za szczególnie szczęśliwy przypadek. Nie myliłem się: "König der Könige" (Cesarz) został z zachwytem przyjęty przez krytykę, ukazały się entuzjastyczne omówienia, nieznany dotychczas polski autor błyskawicznie zdobył sobie miejsce w niemieckim obszarze językowym jako mistrz w swoim fachu; z uznaniem wspominano też o przekładzie, co w naszych krajach nie jest oczywistością. A jednak pojawiły się problemy z wydawnictwem. Drugi tytuł "Szachinszach" (Schah-in-Schah) wyszedł względnie szybko po pierwszym (1986), jednak przy trzecim coś się zacięło. Przekład "Wojny futbolowej" (Der Fußballkrieg) dawno już był gotowy, ale termin publikacji wciąż odraczano.

Wtedy pomógł nam Hans Magnus Enzensberger. Stworzył akurat własną serię książkową "Die Andere Bibliothek" (Inna Biblioteka), w której co miesiąc wydawał kolejny tytuł, starą i nową literaturę, autorów niemieckojęzycznych i przekłady w kalejdoskopowym pomieszaniu, w myśl prostego programu: robimy książki, które sami chcielibyśmy przeczytać. Jednym z autorów chętnie czytanych przez Enzensbergera był Kapuściński, którego znał z przekładów amerykańskich. Chciał koniecznie pozyskać Kapuścińskiego do swojej serii, co w końcu mu się udało: "Wojna futbolowa" po niemiecku ukazała się w 1992 r. nie w Kiepenheuer & Witsch, lecz w "Innej Bibliotece"; dlaczego Kiepenheuer & Witsch pozwolił odejść swojemu autorowi, jest dla mnie zagadką do dziś. Ale przyczyny wydawniczych decyzji często trudno zgłębić, a same decyzje - nie zawsze można uznać za zrozumiałe.

Jako się rzekło: Ryszard był i jest dla mnie jako tłumacza szczęśliwym przypadkiem. Ale nie tylko. Od początku wiedziałem, że znalazłem w nim pokrewną duszę - autora, który odpowiada mojemu gustowi, a także, co jeszcze ważniejsze, osiągnął doskonałość w rozwoju pewnej formy literackiej - możemy ją nazwać literackim reportażem czy creative non-fiction - ta forma zaś jest bliska moim własnym aspiracjom. Znalazłem w Kapuścińskim wzór literacki. Doradcę. W jakiej mierze miał na mnie wpływ, sam nie umiem powiedzieć. To musieliby przeanalizować inni, zakładam jednak, że takie wpływy były i są. Prawdopodobnie nie sposób ich uniknąć w sytuacji wieloletniego, intensywnego obcowania z autorem, nie widzę w tym zresztą nic złego. Jestem pełen podziwu - jako tłumacz i jako autor - gdy obserwuję, jak Kapuściński pokonuje przy pisaniu najtrudniejsze przeszkody, jak przechodzi od aktualnego reportażu do opisu poetyckiego, jak przeskakuje od eseju do prozy epickiej, jak lekko, nigdy nie popadając w oszczerczy ton, posługuje się ironią... Czasem łapię się na tym, że w chwilach, kiedy utykam w pisaniu, sięgam po którąś z jego książek.

Prawdopodobnie nazywa się to comfort literature - literaturą szczególnie bliską, która działa uspokajająco (tak jak comfort blanket działa na małego Linusa w cudownym amerykańskim komiksie "Peanuts" Charlesa M. Schulza, w Polsce znanym jako "Fistaszki"). Czerpię z niej ważne bodźce. Niełatwo mi podać konkretne przykłady, ponieważ zwykle dzieje się to, by tak rzec, podskórnie, nieświadomie - a jednak spróbuję. Kiedy pracowałem nad książką o sprawie Halsmanna ("Anklage Vatermord. Der Fall Philipp Halsmann", Wiedeń 2002; "Ojcobójca. Sprawa Filipa Halsmanna", Wołowiec 2005) - książką o incydencie kryminalnym z roku 1928 w Austrii, który nabrał wymiarów afery zajmującej publiczność międzynarodową i był często porównywany z aferą Dreyfusa - mierzyłem się przede wszystkim z problemem utrafienia we właściwy ton narracji, dopasowania języka do materii. W ciągu długich badań przegryzłem się przez niezliczone gazety z tamtej epoki i akta sądowe, których język znacznie różni się od obiegowego języka dzisiejszej Austrii; 50 - 60 lat to długi okres w rozwoju językowym. Po kilku niezbyt zadowalających próbach wróciłem w końcu do owego przestarzałego języka z 1928 r. i zacząłem czerpać z jego zasobów. Pamiętam, że przywiodła mnie do tego pomysłu wcześniejsza o całe lata rozmowa z Ryszardem na temat jego "Cesarza" i świadomego zastosowania tam polskich archaizmów. W innych przypadkach nie tak łatwo ustalić wpływy - co nie oznacza, że ich nie ma.

Najważniejsze było jednak dla mnie coś innego: sam akces na rzecz literatury dokumentalnej. Nie wiem, czy zdobyłbym się na tak stanowczy krok, gdybym nie spotkał Ryszarda. Jego przykład dodał mi odwagi.
Już choćby z tego powodu zasługuje on na więcej niż zwykłe podziękowanie - zasługuje na ukłon. Kiedy byłem dzieckiem, nazywano taki ukłon, wyraz wdzięczności i poważania reweransem. "Zrób pięknego reweransa!", instruowała mnie babcia, gdyśmy spotykali na ulicy znajomego, który w jej oczach zasługiwał na grzeczne pozdrowienie. Była kobietą przywiązującą dużą wagę do tego, co się zowie kindersztubą, choć wyznawała najokropniejsze poglądy ideologiczne i polityczne. To jednak inna historia. Tymczasem rewerans, uprzejmy ukłon, dawno znikł, generacja mojego syna nie może powstrzymać się od śmiechu, słysząc to słowo (jeśli w ogóle wie jeszcze, co ono znaczy). Prawdopodobnie zniknięcie reweransa oznacza postęp, choć tu miałbym pewne wątpliwości. Toteż chcę na chwilę zapomnieć o postępie i złożyć Ryszardowi ukłon w całkiem staromodnym stylu.


Epilog
Od ponad 20 lat przekładam więc dzieła Kapuścińskiego, dotychczas 11 tytułów, właśnie pracuję nad 12 i czekam niecierpliwie na kilka kolejnych książek, na przykład na wspomnienia z jego rodzinnego Pińska. Ryszard zajmuje szczególne miejsce w mojej bibliografii, a także w mojej biografii. Jeśliby zbilansować wszystko, spędziłem z nim kilka lat (niezmiennie ku swej wielkiej przyjemności), dzień po dniu, przeciętnie od sześciu do ośmiu godzin. To moje normalne pensum; potem zajmuję się czym innym, własnym pisaniem, jeśli starcza sił, a przede wszystkim pomysłów, albo - częściej - pracą w ogrodzie; ale i wtedy Ryszard czasem mi towarzyszy, bo przycinając winorośl lub przerzucając kompost, wojuję z problemami, które przechodzą mi przez głowę: czasem są to poszczególne sformułowania lub całe okresy zdaniowe, które u Ryszarda brzmią tak lekko i elegancko, a w surowym przekładzie wydają się strasznie niezgrabne. Najlepsze idee miewam - zdążyłem się o tym przekonać - podczas obserwacji ptaków, które widać z mojej pracowni w Bocksdorfie (południowy Burgenland). Toteż na moim biurku stoi zawsze lornetka marki Swarovski, "Habicht", 7 x 42. Nie ma dla mnie nic piękniejszego, niż móc podczas pracy nad przekładem przypatrywać się ptakom, widzieć, jak się kąpią i otrząsają pióra, jak wykonują ogonem i całym kuprem śmigłopodobne ruchy, jak świergocząc głośno, wadzą się o najlepsze miejsce w zbiorniku z wodą, aby zaraz zapomnieć o kłótni i oddać się bez reszty kąpielowym radościom. Tłumacz jako voyeur.

Czasem staję się jednak świadkiem tragedii. Pamiętam jeszcze żywo jedną z nich; pracowałem właśnie nad "Podróżami z Herodotem". Dotarłem akurat do miejsca, gdzie Herodot opisuje okrutne zwyczaje wojenne Scytów - obdzieranie głowy zabitego wroga ze skóry - kiedy zza okna dał się słyszeć przenikliwy lament. Sokół obezwładnił jednego z moich kosów. Siedział teraz dumny i władczy jak scytyjski wojownik na swojej ofierze, która jeszcze przez kilka minut żyła i trzepotała; drapieżnik nie zabił jej ciosem dzioba, lecz trzymał mocno w szponach, by powoli się wykrwawiła. Metoda tyleż energooszczędna, co okrutna. Następnie przystąpił do uczty, którą, dokładnie tak jak opisuje to literatura, zaczął od głowy. Tyle że nie zdarł z niej skóry, lecz wyczyścił ją do cna, oskubując dziobem, aby następnie rozłupać cienką czaszkę i dostać się do mózgu. Zapewne łakomy kąsek...

Wiem, że tego dnia nie wykonałem swojego pensum. Ale z tego powodu nie mogę czynić wyrzutów ani Herodotowi, ani Ryszardowi.

przełożył Andrzej Kopacki

Martin Pollack urodził się w 1944 roku w Bad Hall w Górnej Austrii. Studiował slawistykę i historię wschodnioeuropejską w Wiedniu i w Warszawie, skąd pisywał - pod różnymi pseudonimami - do "Wiener Tagebuch" korespondencje o sprawach dla władz PRL niewygodnych.
Naszym czytelnikom są znane jego trzy książki w przekładach Andrzeja Kopackiego: "Po Galicji. O chasydach, Hucułach, Polakach i Rusinach. Imaginacyjna podróż po Galicji Wschodniej i Bukowinie, czyli wyprawa w świat, którego nie ma" (wyd. Borussia, 2000), "Ojcobójca. Sprawa Filipa Halsmanna" (wyd. Czarne, 2005) i "Śmierć w bunkrze. Opowieść o moim ojcu" (wyd. Czarne, 2006).





















Reklama