I chyba nikt nie zaprzeczy, że wulgarne zachowanie uczniów należy karać, choćby obniżeniem oceny z zachowania, jak proponuje Giertych. Zupełnie sensowna wydaje się też propozycja, by niesfornych uczniów wysyłać (zsyłać?) na prace społeczne. Nikomu jeszcze przecież nie zaszkodziła odrobina wysiłku na rzecz bliźnich, zwłaszcza tych mniej uprzywilejowanych niż sami uczniowie. Może więc sprzątanie w domu starców? Może odrabianie lekcji z wychowankami domu dziecka? Może nawet odśnieżanie szkolnego podwórka? Praca połączona z myśleniem o tym, dlaczego się ją wykonuje, może dać oszałamiające skutki pedagogiczne. Więc i ten pomysł ministra Giertycha nie powinien nikogo szokować.

Podobnie zresztą, jak zakaz używania telefonów komórkowych w szkołach - bo niby dlaczego ich dzwonki miałyby przerywać dyskusję o "Sonetach Krymskich" czy sprawdzanie uczniowskiej znajomości działań różniczkowych. Przecież my, dorośli, też wyłączamy swoje telefony podczas ważnych spotkań. Dlaczego wymaganie tego od dzieci miałoby budzić jakieś kontrowersje?

Protestowałabym, gdyby Giertych całkowicie zakazał komórek. Telefony są nam potrzebne, by zdalnie kierować życiem rodziny, upewniać się, że dziecko dotarło bezpiecznie do domu, i wreszcie, by podyktować mu, co ma zjeść. Ale na razie minister edukacji nie wyciąga w ich stronę ręki, więc nie ma się czym martwić.

W ministerialnym podręcznym zestawie do walki ze szkolną przemocą chybiony, i to mocno, jest jedynie pomysł, by szkoły ocenione negatywnie przez osławione trójki Giertycha musiały wprowadzić u siebie obowiązkowe mundurki. Bo szkolne stroje nie mogą być stygmatem, widocznym z daleka sygnałem, że w danej podstawówce czy liceum źle się dzieje. Mundurek powinien być, i taka dawniej była jego funkcja, symbolem przynależności do konkretnej szkolnej społeczności. Powinien być powodem do dumy, a nie wstydu.





Reklama