W aktualnej fazie debaty o lustracji wydaje się charakterystyczne, jak stronnictwo antylustracyjne zmieniło argumentację. Dawniej była to frontalna negacja. Powiadano: akta są w znacznym stopniu zniszczone; te, które pozostały, są niewiarygodne; lustracja uderza głównie w opozycję, bo każdy opozycjonista miał "teczkę"; agenci byli ludźmi złamanymi, z reguły poddanymi straszliwemu szantażowi; kto raz wpadł w sidła SB, tylko z najwyższym trudem mógł się z tych sideł wyplątać. Wszystko to mity. Liczne procesy lustracyjne oraz ujawnianie agentury w mass mediach pokazały, ile warte są te oceny głoszone przecież przez największe autorytety.

Pośrednim dowodem na to, że te argumenty przegrały z faktami, jest wspomniana zmiana języka frontu antylustracyjnego. Dziś już nie akcentuje się poglądu, że cała ta lustracja to lipa. Miast zmagać się z faktami, antylustratorzy kładą teraz akcent na aspekt estetyczno-etyczny. Idzie o estetykę, bo - piszą - to nieładnie przyłączać się do "wrzeszczącej" tłuszczy domagającej się rozliczeń. Idzie też o etykę, bo nie uchodzi kopać leżącego.

Reklama

Przejawem tego nurtu w antylustracyjnej publicystyce jest niedawny tekst Teresy Boguckiej "Powtórka z polskich igrzysk" ("Gazeta Wyborcza" z 3-4 lutego). Autorka pisze, że w sporze o rozliczenie PRL-u starły się dwa podejścia: jedno widzi zło w ludziach, którzy PRL tworzyli lub (jak agenci) współtworzyli ją, drudzy widzą je w totalitarnych mechanizmach. Jest oczywiste dla każdego, kto ma oczy otwarte, że oba podejścia wyjaśniają tylko kawałek tamtej rzeczywistości. Jasne, że PRL to mechanizmy wymuszające na ludziach różne okropne zachowania, ale i ludzie, którzy tym mechanizmom mniej czy bardziej ulegali. Mechanizmy nie działały w próżni, a donosicielami nie były krasnoludki.

Bogucka pyta, czy piętnowanie przez media ludzi, którzy mają kompromitujące papiery w IPN, nie "uruchamia tych (…) złych mechanizmów, które zwykłych ludzi wciągały w zło: w szczucie, donosy, nienawiść?". To jest pytanie retoryczne, autorka obawia się, że taki proces upodabniania się do PRL-u pod wpływem medialnej lustracji następuje rzeczywiście. Zauważmy tu charakterystyczne użycie słówka "donosy", typowe dla antylustracyjnej publicystyki. Wielokrotnie można było przeczytać, że ogłoszenie w gazecie na podstawie dokumentów z IPN-u personaliów byłego agenta to "donos". Teraz czytamy, że domaganie się medialnej lustracji, czy też sprzyjanie jej, to "szczucie, donosy, nienawiść".

Ale cóż to znaczy? To znaczy, że realne donoszenie SB przed 1989 r. nie było w niczym gorsze od współczesnego ujawniania byłych agentów, albo choćby domaganie się ujawniania. Innymi słowy, współpraca ówczesnego ks. Wielgusa z bezpieką jest tyle samo warta, co teksty dziennikarskie, które wymusiły jego rezygnację z urzędu metropolity warszawskiego. Można byłoby pomyśleć, że to jakieś niefortunne użycie języka polskiego, gdyby nie fakt, że "Gazeta Wyborcza" postępuje tak od dawna. Na tym polega ciągłość między jej starą a nową strategią antylustracyjną.

Reklama

Co się jednak tyczy strategii nowej, zacytujmy zakończenie tekstu Boguckiej: "Młodzi widzą w tym [w medialnym ujawnianiu agentów] zapewne prawo do ekspresji. Ale jak ktoś pamięta wyjące tłumy, potępiające masówki, osądzające kolektywy – to ma uraz. I odruch (…), żeby do tego się nie dołączać i stawać po stronie szczutych i poniżanych. Nawet jeśli są winni". Patetyczne wezwanie do obrony ludzi "szczutych i poniżanych" kłóci się z fałszem, jakim trąci cały ten wywód.

Zgoda, że każdy człowiek jest fundamentalnie godny szacunku. Zgoda, że nawet przestępcy mają swoje prawa. W tym sensie nie dziwi mnie ani nie gorszy, że ktoś ujmuje się za prawami byłych donosicieli. Ale analogia, którą przywołuje Bogucka, jest krzycząco niesprawiedliwa. Masówki z czasów PRL-u atakowały ludzi Bogu ducha winnych, a wręcz: często ludzi, którzy wykazali się odwagą i wystąpili przeciwko komunistycznej władzy. Ponadto publiczność była nakłaniana przez władze do tych seansów nienawiści. Dzisiejsza sytuacja byłych agentów ujawnianych w mediach jest radykalnie inna. Nie twierdzę, że jest komfortowa. Nie twierdzę, że nie są oni godni litości czy współczucia. Ale przecież nikt im nie odbiera głosu, nikt ich nie skazuje na banicję. I najważniejsze: ci ludzie rzeczywiście donosili.

Mało kto zaprzeczy, że finał sprawy abp. Wielgusa był szczęśliwy (inaczej mielibyśmy donosiciela na jednym z najważniejszych stanowisk w polskim Kościele). Ciekawe, jak by się to dało zrobić: nie ujawniać w prasie faktu współpracy Wielgusa i osiągną taki sam skutek? Wydaje się to nielogiczne. Ale Teresa Bogucka i jej koledzy tej sprzeczności nie dostrzegają.



Reklama



*Roman Graczyk (49 l.), publicysta, zajmuje się m.in. najnowszą historią Polski, autor wydanej ostatnio książki "Tropem SB. Jak czytać teczki"