Alarmów o zagrożeniu demokracji nigdy nie należy lekceważyć, ale w Polsce są one dzisiaj wygodnymi wymówkami dla leniwych polityków. Najpierw kilka faktów.

Po pierwsze, kiedy to się zaczęło? W którym miesiącu obecnej władzy padły pierwsze zarzuty o jej niedemokratyczności? Pół roku temu, gdy powstawała ustawa lustracyjna? Rok temu, gdy formalizowano koalicję PiS-Samoobrona-LPR? Nie. Pamiętam dziesiątki dyskusji i artykułów, daleko przed wyborami, a potem w kampanii wyborczej, w których padały równie emocjonalne i pozbawione nuty wahania stwierdzenia. Dziś mało już kto pamięta, ale odnosiły się one także do PO. W tamtej wizji radykałami byli nie tylko Kaczyńscy, ale także Tusk, którego zasady miały polegać na posługiwaniu się - to cytat - "pałką i karabinem". No i oczywiście radykał pragnący "szarpnięcia cuglami”- Rokita. Potem Platformie darowano, bo znalazła się w opozycji.

Pytanie drugie: Czy w Polsce złamano prawo do krytyki? Czy wprowadzono cenzurę? Czy zlikwidowano obywatelską i prasową kontrolę władzy? Czy, widząc każdego dnia w gazetach, radiu i telewizji polemiki, można odpowiedzialnie postawić tezę, że w Polsce mniej dziś demokracji niż pięć lat temu? Ilekroć zaczyna się na ten temat rozmowa, kończy się na jednym argumencie: że krytycy tego rządu takie odnoszą wrażenie. Ale tak kruche wrażenie nie może być podstawą do rzeczowej analizy. Jeśli bowiem pójdziemy tym tokiem myślenia, to dojdziemy do wniosku, że nie ma większych zamordystów niż Kwaśniewski, Wałęsa i Olechowski. To oni bowiem na zorganizowanym przez siebie spotkaniu uniemożliwili otwartą dyskusję, ograniczając się do własnych i kolegów wystąpień.
Na potraktowanie na tym spotkaniu jako tło narzekał ostatnio Dawid Warszawski. Takie odniósł wrażenie. Może więc popełnili błąd, ale czy są antydemokratami?

Sprawa trzecia: Czy sądy straciły niezależność? Czy adwokaci nie mogą bronić oskarżonych? Czy zdarzył się jakikolwiek proces polityczny? Czy energiczny, ale nie unikający zbyt mocnych słów, czasem plątający się w zeznaniach minister sprawiedliwości i prokurator generalny to dowód na dyktaturę? Jeśli tak, to we Włoszech rządzonych przez Berlusconiego mieliśmy czysty nazizm. Naprawdę, znajmy miarę. Bo gdy naprawdę pojawią się zagrożenia dla demokracji, zabraknie dewaluowanych teraz, alarmistycznych słów.

Po czwarte. Czy próby przeprowadzenia lustracji, tak chętnie wskazywane jako główny grzech tej władzy, to tylko jej wymysł? Czy opozycyjna PO, a właściwie zdecydowana - poza SLD i środowiskiem dawnej Unii Wolności - większość polskich polityków, nie doszła do tego samego wniosku, do tezy, że musimy przez to przejść? Tak było, ale nie przeszkadzało to w rozpętaniu histerii ogólnoeuropejskiej. Wyrządziła ona Polsce wielkie szkody, chwilami przynosząc śmieszne rezultaty. Kiedy bowiem raczej niechętny lustracji tygodnik "Newsweek Polska" ujawnił materiały SB na temat wielkiego reportera Ryszarda Kapuścińskiego, po raz kolejny "padły zarzuty ostateczne". Brytyjski lewicowy "The Guardian" napisał na przykład, że "Kapuściński jest ostatnim z wybitnych Polaków, którzy zostali ujawnieni w tym, co krytycy nazywają prawicowym polowaniem na czarownice organizowanym przez paranoiczny rząd, który wszędzie w Polsce węszy komunistyczny spisek". Cytat ten dowodzi też, że Polską rządzi dzisiaj i organizuje pełne nienawiści polowania oszalały z prawicowości Wojciech Maziarski, zastępca redaktora naczelnego "Newsweeka"! Inaczej się tego przeczytać nie da. Co ma bowiem rząd do publikacji prasowej tygodnika?

No i na koniec, spójrzmy w przeszłość. Czy po 1995 i po 2001 roku władza w Polsce nie wpadała na kilka lat w ręce jednej siły politycznej - SLD? Czy lewica nie obsadziła wszystkich możliwych stanowisk "swojakami"? Czy równie głośne syreny alarmowe wyły, gdy okazało się, że w latach 90. służby demokratycznego państwa podsłuchiwały, a nawet dopuszczały się fizycznych ataków na opozycję? Czy martwiono się stanem polskiej demokracji, gdy funkcjonariusze byłych komunistycznych służb specjalnych oplatali państwo siecią niejawnych powiązań, także w sądownictwie, policji i wielkim biznesie? Cisza. Także wtedy, gdy przez lata lekceważono strach Polaków, terroryzowanych przez bezkarne gangi i łagodzono kodeks karny.

Dlaczego zatem dzisiaj sięga się po język zarezerwowany na sytuacje naprawdę wyjątkowe? Dlaczego wmawia się Polakom, że żyją w kraju podobnym do tego ze stanu wojennego? Żadna merytoryczna odpowiedź nie pada. Na marginesie, zabawny jest fakt, jak wielu propagandystów stanu wojennego stoi dziś w karnym szeregu "obrońców zagrożonej demokracji". Nauczali, czym jest demokracja ludowa wtedy, nauczają i dzisiaj - tylko przymiotnik zmienili na "liberalną". Brutalność i temperatura tej debaty już dawno przekroczyła to, co pisano o Austrii Haidera. Z perspektywy niektórych mediów i środowisk politycznych w zakresie przestrzegania demokratycznych standardów Polska lokuje się dzisiaj gdzieś obok Rosji, a daleko za Rumunią.

Każdy kto polemizuje z tezą, że mamy dyktaturę, natychmiast naraża się na atak jako zwolennik tego rządu. W Polsce nie można dziś być po prostu krytycznym. Nie można analizować, dostrzec, gdy władza zrobiła coś dobrego, zganić, gdy zepsuła. Nie wolno pytać, domagać się konkretnych dowodów na radykalne tezy publicystyczne i polityczne. To gra bez strefy szarości. Albo uważasz Kaczyńskich za dyktatorów, albo nie jesteś demokratą. Każdy kij dobry, każdy, nawet najbardziej zafałszowany argument możliwy do użycia. Jak choćby ten, że emigracja młodych Polaków do Londynu i Irlandii to ich rzekoma ucieczka przed duszną atmosferą kraju rządzonego przez PiS. I wypowiadają to politycy, którzy jeszcze niedawno cieszyli się z otwarcia kolejnych unijnych rynków pracy dla Polaków.

Ta gra nie jest czysta. Chodzi w niej nie tyle o polską demokrację, co o władzę nad Polską. Ekstremalne argumenty zostały uznane za najbardziej chwytliwe, są więc używane bez hamulców. Rozumiem to pragnienie odzyskania władzy. Nie mam nic przeciwko temu, by Aleksander Kwaśniewski walczył o stanowisko premiera w 2009 roku. Niech przedstawia program, punktuje amatorszczyznę i błędy obecnej koalicji. Niech powie wprost, że jego partnerem w tej batalii jest Andrzej Olechowski. To wartościowi i doświadczeni politycy. Cześć polityków wybrała jednak inną drogę. Zamiast pracy nad programem - wzniosłe, nie udowodnione zarzuty o zagrożeniu demokracji. Zamiast polemiki - obelgi. Zamiast krytyki agresywnego języka władzy (co niedawno w Fakcie celnie opisał Łukasz Warzecha), jeszcze większa agresja. Zamiast walki o dusze i serca Polaków, odwołanie się do przyjaciół na europejskich salonach. Zamiast pokazania, w jaki sposób zamierzają przywrócić w szkołach elementarny porządek - odwołanie się do zbuntowanych, ryczących "Giertych do wora, wór do jeziora", nastolatków.

To smutne, ale cała ta retoryka coraz wyraźniej jawi się jako wymówka dla leniwych polityków, niezdolnych do zbudowania wartościowej ofert, nie potrafiących przełamywać wewnętrznych różnic. Dotyczy to zwłaszcza lewicy, bo Platforma powoli, ale konsekwentnie, buduje swój program i osłabia ostatnio retorykę wojny. I dobrze. Bo pod koniec tej kadencji Sejmu Polacy nie tylko rozliczą rządzących, ale zapytają też polityków opozycji, co przygotowali dla nich konkretnego, jaką mają ofertę. Tak właśnie działa demokracja.

Michał Karnowski (31 l.), publicysta DZIENNIKA




















Reklama