Możliwe, że bez Jarosława Kaczyńskiego Lech Kaczyński byłby lepszą głową państwa. Ale też bez brata pewnie w ogóle by nią nie został. Jest najlepszym prezydentem, jakiego mieliśmy po 1989 roku. A równocześnie to prezydentura na razie niewykorzystanej szansy.

Maj 2006 roku. Do Torunia zbliża się powódź. Na jej drodze znajduje się stado łabędzi zarażonych ptasią grypą. Minister spraw wewnętrznych Ludwik Dorn chce zlikwidować ptaki, aby się nie rozproszyły i nie rozniosły choroby. I nagle zaczyna dostawać jeden wściekły telefon po drugim. Wszystkie od głowy państwa. Komunikat jest jasny: łabędzie trzeba ratować.

Lech Kaczyński, niezłomnie kochający zwierzęta, żąda przeniesienia łabędzi helikopterem wojskowym. Minister środowiska wymyśla miejsce: rezerwat w dorzeczu Odry. Ale przewieźć nie można – tamtejsi chłopi chcą przywitać ptaki z widłami, bojąc się, że epidemia się rozniesie. Ostatecznie Dorn stawia na swoim: ptactwo zostaje wytrute. Prezydent jest niepocieszony.

Jest i inny prezydent. To niewątpliwie on zaczął robić dobry użytek z orderów, nadając je ludziom zasłużonym, a notorycznie pomijanym przez poprzednie ekipy. Ale oto wręcza odznaczenie znanej intelektualistce. Stoją blisko siebie, a wówczas pani profesor słyszy: Ale tych bezeceństw, które wypisujesz o moim bracie i o mnie, nigdy ci nie wybaczę. Bohaterka zdarzenia opowiada historię kolegom. Z wiadomym skutkiem. Nie pomoże fakt, że ten sam prezydent z dużą przyjemnością patronuje zlotom intelektualistów, gdzie debatuje i Aleksander Smolar, i Wojciech Sadurski, i Ryszard Legutko.
Środowiska akademickie będą już wiedzieć swoje.

I jest jeszcze inny Kaczyński. Człowiek, który chropawo, zacinając się, przy okazji otwarcia Muzeum Powstania Warszawskiego trafił do serc warszawiaków, bo opowiadał najprościej jak można, że warto być patriotą. Albo który na spotkaniu z American Jewish Committee podczas wizyty w Izraelu przypominał, dlaczego nie można mówić o historii narodu polskiego bez dziejów narodu żydowskiego. To Kaczyński najbardziej dziś zapomniany. Zasłonięty kurzawą politycznych bijatyk. Choć czasami można go dostrzec. Takiego Kaczyńskiego zobaczyli ostatnio dziennikarze, gdy przemawiał przed parlamentem Gruzji. Popadł na chwilę w patos, odwołując się do wspólnej antykomunistycznej przeszłości naszych narodów. Kwaśniewski by tak nie umiał. I nie chciał. Co paradoksalne – Wałęsa też.

Bracia wynagradzający

To skończony banał, ale trudno jest napisać sylwetkę Lecha Kaczyńskiego, oddzielając ją od sylwetki Jarosława. Tak ich widzi prywatny znajomy: – Bracia starają się nieustannie coś sobie nawzajem wynagrodzić. Lech Jarosławowi to, że on ma żonę, dom, konto i samochód, a brat nie ma nawet prawa jazdy i mieszka z matką. I że to Jarosław był wiecznym rewolucjonistą, także w czasach, gdy Lech próbował prowadzić normalne życie. Jarosław Lechowi to, że zawsze w tym duecie przewodził, czego sam Lech zresztą nie ukrywa.

Styczeń 2004 roku. Lech Kaczyński, wtedy prezydent Warszawy, decyduje się przyjść na bal dziennikarzy w auli Politechniki Warszawskiej. Bez namów żony pewnie by się nie wybrał. Jest amatorem życia towarzyskiego, ale takiego z lat 70., gdy grupa przyjaciół spotykała się po ciasnych kuchniach przy cienkim winku i papierosach Klubowych.

Zrazu Kaczyński jest zdeprymowany. Pokrywa to charakterystycznym, nieco mechanicznym uśmiechem. W końcu daje się rozruszać. Żywo konwersuje, rusza nawet w tany. Jednak krótko po północy wymyka się z balu. Spytany przez kogoś w drzwiach dlaczego, skoro bawił się tak świetnie, tłumaczy: Brat jutro wcześnie wstaje, musi jechać do radia. A przecież muszą jeszcze dziś porozmawiać przez telefon.

To cały Lech Kaczyński. Nade wszystko brat Jarosława. Czyż można się dziwić, że na ostatnim szczycie w Brukseli prezydent, tym razem już całej Polski, nie ukrywał przed zachodnimi politykami – Sarkozym czy Blairem – jak wiele zależy od kontaktów z bratem i od samego brata.

Podczas sprawowania przez siebie wysokich urzędów postanowili unikać wspólnego występowania. A jednak gdyby Polacy zapomnieli, że rządzi nimi para bliźniaków, oni sami zadbają, by tak się nie stało. – My w ogóle często do siebie dzwonimy – powie Jarosław zagadnięty o telefoniczne kontakty podczas unijnych negocjacji.
Co z tego wynika? Bracia nie są w stanie dzielić się rolami. Są momenty, gdy Lech jest „bardziej Jarosławem od samego Jarosława”. Nie uzyskał rangi bezstronnego ojca narodu – co mogłoby zapewnić korzyści premierowi uwikłanemu w tysiące wojen. Nie uzyskał z różnych powodów, także dlatego że obaj bracia są w stałej wojnie z mediami, z różnymi środowiskami, nie zawsze z własnego wyboru. Ale i dlatego, że nie potrafi i nie chce.

Ale nagina się także Jarosław. Nie jest prawdą, że Lech Kaczyński jest prezydentem nic nieznaczącym, kimś w rodzaju Ignacego Mościckiego przy Józefie Piłsudskim. Przeciwnie, odgrywa wielką rolę, tylko że nie taką jak zwykle prezydent. Wpływa przede wszystkim na politykę kadrową. Jarosław rzadko oponuje.
Polityk z przypadku?

To nieprawda, że zawsze kurczowo trzymali się razem. W książce „O dwóch takich... Alfabet braci Kaczyńskich” opowiadają, że rozsadzili się po raz pierwszy już w podstawówce. W liceum poszli do różnych klas, potem przenieśli się do innych szkół. Powrót nastąpił na Wydziale Prawa Uniwersytetu Warszawskiego, ale po studiach Lech przeniósł się do Trójmiasta. Jarosław pozostał w Warszawie.
A jednak Lech Kaczyński nie ukrywa: Wyprawę na antyrządową manifestację w 1968 roku zarządził Jarek. Gdy szli dowiedzieć się o pierwszą pracę do budynku sądu, „Jarek szedł przodem, ja za nim”. W solidarnościowym podziemiu lat 80. nastąpiło pewne wyrównanie ról. Chwilami Lech był nawet ważniejszy od Jarosława – jako znaczący doradca Lecha Wałęsy. Ale po 1990 roku ta hierarchia znów powraca. To Jarosław tworzy Porozumienie Centrum i – poza przypadkiem ministrowania w rządzie Buzka – trochę organizuje karierę brata. Dobrą pointą jest cytowany setki razy raport w noc po wyborach prezydenckich: „Panie prezesie, melduję wykonanie zadania”.

Polityk lewicy Tomasz Nałęcz wykazał się kiedyś błyskotliwą uwagą: – Gdyby nie siła osobowości Jarosława Kaczyńskiego, jego brat byłby dziś profesorem na gdańskim uniwersytecie, może z ładną opozycyjną kartą z czasów komunizmu, ale bez udziału w czynnej polityce.

Czy na pewno? On sam twierdzi, że zawód polityka wybrał sobie w wieku 12 lat, kiedy obaj grali w filmie „O dwóch takich, co ukradli księżyc”. Pogląd, że Lech Kaczyński nie ma żadnych przymiotów potrzebnych do uprawiania tego zawodu, spróbuję dalej podważyć. Ale coś jest w uwadze Nałęcza.

Szukając różnic między nimi, sięgam jeszcze do wieku chłopięcego. Jednak ich dawny kolega z liceum Lelewela na Żoliborzu, dziś dziennikarz Marek Maldis pomaga niewiele. – Może kiedy ćwiczyliśmy judo, to Jarek był bardziej ofensywny, a Leszek częściej bronił się w parterze. Ale postrzegałem ich wtedy jako jedność.

Sedna sprawy dotyka dopiero relacja Macieja Łętowskiego, również dziennikarza, który studiował z obydwoma Kaczyńskimi na przełomie lat 60. i 70. Chodził z nimi na seminarium profesora Stanisława Ehrlicha, starszego kulturalnego marksisty, który starał się pokazać swoim studentom mechanizmy rządzące komunistycznym społeczeństwem. – Pytał nas o przyszłość. Tylko Jarek mówił, że komunizm upadnie za naszego życia i że możemy mieć na to wpływ. Pozostali, łącznie z Leszkiem, twierdzili, że nie ma na to szans. My nastawialiśmy się na normalne życie.

Łętowski podkreśla, że nie tylko to stawiało braci trochę po dwóch stronach. – Jarek był od początku zafascynowany mechanizmami sprawowania władzy, czystą polityką. Leszek wybrał prawo pracy, bo kojarzyło mu się ze zwykłym życiem, bardziej społecznym niż politycznym – trochę opisuje, a trochę dedukuje dawny kolega obu.
Amator normalnego życia

I coś w tym jest. Obaj stają się w drugiej połowie lat 70. opozycjonistami. Ale to Jarosław jeździ po miasteczkach i wioskach za późnego Gierka, aby w imieniu KOR badać ponure tajemnice milicyjnych zbrodni. Nie zakłada rodziny, nie ma dobrej pracy, zanurza się w opozycji po uszy. Lech jest pracownikiem naukowym w Sopocie. Wiąże się z opozycją, lecz ceni sobie życie akademickie. W swoim mieszkanku zajmowanym z żoną przyjmuje nielegalną bibułę od legendy gdańskiej opozycji Bogdana Borusewicza, ale po jego wyjściu wita dla odmiany kolegów z uczelni stroniących od ryzyka, czasem członków PZPR. Jego zaangażowanie jest mniejsze niż brata, a na sugestie szefa, że może stracić pracę na uczelni, zawiesza chwilowo swoje nielegalne wykłady dla robotników.
Jego powściągliwość nie wynika z tchórzostwa. Ma po prostu trochę inne priorytety. Jako człowiek dzielny w 1980 roku ze szczoteczką do zębów i bez ubrania na zmianę przekroczy bramę Stoczni Gdańskiej, aby przez parę tygodni strajkować z robotnikami w poczuciu wielkiego ryzyka – można się przecież było nawet obawiać sowieckiej interwencji. To uczyni go ważnym działaczem „Solidarności” i zaprowadzi 13 grudnia 1981 r. do obozu internowania. Ale nawet tam pozostanie trochę odrębny. Jak opowiada ówczesny działacz Ruchu Młodej Polski Arkadiusz Rybicki, gdy inni zbawiali świat, on raczył współwięźniów wykładami o... NRD-owskim prawie pracy. Sumienny, rzeczowy, nieco belferski, czasem nudny.

W latach 90. też wybierze, na ogół z dużym udziałem Jarosława, zgodnie z własnymi predyspozycjami inną rolę niż partyjnego działacza: wiceszefa „Solidarności”, prezesa NIK, ministra sprawiedliwości, prezydenta stolicy. Bardziej działacza społecznego lub urzędnika niż polityka. Opowieści Lecha o tym, na co napatrzył się w NIK: jak niesprawne bywają urzędy i prokuratury, jak czerwoni biznesmeni unikają płacenia podatków, bo ich dawni koledzy kryją ich w izbach skarbowych, a zdominowane przez dawną nomenklaturę banki udzielają nietrafionych kredytów, wzbogacają polityczne diagnozy brata. Ale ostatnie słowo w sprawach linii, jaką drogę wybrać, z kim się sprzymierzyć, a z kim walczyć, należy do Jarosława nazywanego przez polityczną Warszawę „dużym Kaczorem”, choć są idealnie równego wzrostu.

Gdy pewien polityk PiS powiedział do Lecha, już prezydenta: „Premier jest pana doradcą”, ten żywo zaprzeczył. – Jest strategiem – oznajmił urażony.
Inność procentowała

Byli przez lata do bólu razem, a równocześnie jakby trochę gdzie indziej. – Lubiłem Leszka, spokojny, zrównoważony, pozbawiony tego spiskowego myślenia, które wyróżniało Jarka – wspomina dziś Jan Lityński, wtedy działacz KOR, znający ich obu. Jarosław szybciej popadnie w konflikt z opozycyjną, a potem solidarnościową lewicą. Lech, jeszcze gdy przychodził do Sejmu jako prezes NIK, witał się serdecznie z posłami Unii Wolności. To miało swoje konsekwencje. Nawet „Gazeta Wyborcza”, niechętna temu tandemowi, Lecha zostawiała trochę w spokoju.

Jarosław całe swoje polityczne życie, poza krótkim epizodem kierowania kancelarią Wałęsy, spędza w warszawskiej centrali partyjnej, wśród takich zawodowych polityków jak Ludwik Dorn, Przemysław Gosiewski czy Adam Lipiński. Lech co i rusz wraca do Sopotu na kolacyjki ze swoimi profesorskimi znajomymi. Ma też własne grono zaufanych współpracowników, których za sobą ciągnie: z Biura Bezpieczeństwa Narodowego, NIK, warszawskiego magistratu. Elżbieta Kruk, Aleksander Szczygło, Marek Zająkała, później Elżbieta Jakubiak czy Robert Draba. To nie są ludzie partii, choć niektórzy wylądują w końcu w PiS. Na podobnej zasadzie – głównie spośród prywatnych znajomych z różnych okresów swojego życia – Lech Kaczyński zbuduje swoją Kancelarię Prezydenta RP. Maciej Łopiński – kolega z podziemia. Ewa Ziomecka – koleżanka, którą poznał w 1980 roku w Stoczni. Do dziś drużyny Jarosława i Lecha pozostają po części rozdzielne.

Inność procentowała. Trochę profesorski, ale też pozbawiony elokwencji urodzonego lidera, co czyni go bardziej naturalnym. Trochę socjalny i trochę liberalny, więc niekojarzący się wyłącznie z prawicą. Mocno niepartyjny, choć mający za plecami nową wyrazistą partię – Prawo i Sprawiedliwość. Taki właśnie Lech Kaczyński wydawał się wymarzonym kandydatem na najwyższe urzędy. Oczywiście w grę wchodziły i inne atuty: zasłużona sława pogromcy bandytów z czasów kierowania wymiarem sprawiedliwości czy budowa Muzeum Powstania Warszawskiego, gdy był prezydentem Warszawy. Umiejętność przemawiania do Polaków trochę kostycznym, ale dotykającym ich intuicji językiem. To wszystko mogło oczywiście nie wystarczyć. Specjaliści od marketingu załamywali ręce, że nie umie się ładnie uśmiechać, że źle się ubiera. Ze wstrętem odmawiał rozmów z dziennikarzami kolorowych pism, a gdy współpracownik doradzał mu pokazywanie się na zdjęciach z własnym psem, zdenerwował się nie na żarty: to narazi biedne zwierzę na stres! Ale Lech Kaczyński utrafił w swój czas, został w 2005 roku prezydentem państwa. I zaczęły się kłopoty.

Kłopoty z dworem

Dlaczego skoro było tak dobrze, nagle jest tak źle? Dlaczego prezydent, który miał przed wyborami 70 procent zaufania społecznego, ma go dziś ledwie około 40?

I rzecznik PiS Adam Bielan, i szefowa prezydenckiego gabinetu Elżbieta Jakubiak – skądinąd rywalizujący o wpływ na prezydenta – mają wspólną opinię: prezydent jest ofiarą bezpardonowej walki z jego bratem i z całym ich obozem politycznym. Walki opozycji, ale przede wszystkim wielu mediów, które z antykaczyzmu uczyniły swą firmową specjalność.

Coś w tym jest. Czy te wszystkie wpadki obecnego prezydenta: odwrócone flagi, przekrzywione krawaty i niebaczne odzywki do włączonego mikrofonu, nie są wałkowane dużo natrętniej, czasem wręcz chamsko niż wyczyny Aleksandra Kwaśniewskiego pakującego się na Białorusi do bagażnika samochodu? I co śmiesznego w tym, że żona prezydenta przed jego odlotem do USA wsiadła na pokład samolotu z tajemniczą reklamówką. A każdy didżej najgłupszej radiostacji śmiał się z tego do rozpuku.

Kłopotów należy szukać jednak i gdzie indziej. Wielu polityków PiS narzeka na otoczenie prezydenta. Parę razy robił to na zebraniach kierownictwa partii i sam premier.

– Dlaczego ma dziś problemy, a nie miał ich podczas kampanii? – pyta retorycznie jeden ze zwolenników rozliczenia dworu wokół prezydenta. Mnożą się przykłady. Prezydent miał zachorować przed spotkaniem Trójkąta Weimarskiego na skutek stresu, bo minister Małgorzata Bochenek dość obcesowo pokazała mu tekst w „Tageszeitung”, obraźliwy dla jego rodziny. A przecież sztuką oddanych współpracowników jest odpowiednio dozować czy przygotowywać informacje. Przypadkami, gdy otoczenie prezydenta nie potrafiło zareagować na sytuacje kryzysowe (na przykład gdy podpisał omyłkowo wniosek o odznaczenie generała Jaruzelskiego), media bawiły się nie gorzej niż samymi wpadkami.

Rzecz w tym, że Lech Kaczyński traktuje swoje otoczenie nie jak menedżer, ale stary działacz antypeerelowskiej opozycji, który decyzje, a czasem brak decyzji, wypracowuje w toku wielogodzinnych pogawędek przy herbacie. Co więcej, nerwowego, skłonnego do stresów i zwątpień prezydenta ktoś musi pocieszyć, podtrzymać na duchu, wysłuchać. Stąd tak duża rola kobiet: Jakubiak, Bochenek, Ziomeckiej, Leny Cichockiej. Podobnie było w warszawskim magistracie. Niekiedy podstawowym zadaniem prezydenckich ministrów jest psychoterapia.

Gorzej że i Lech Kaczyński, znany z żelaznej lojalności wobec swoich ludzi, musi czasem leczyć skołatane nerwy swojego personelu. Podczas finału prezydenckiej kampanii wymieniając swoich współpracowników, zapomniał o Małgorzacie Bochenek. Kobieta zareagowała w kuluarach wyborczego wieczoru płaczem i histerią. Więc podczas pierwszego wywiadu dla TVP prezydent elekt ze szczególnym naciskiem opowiadał o jej zasługach.

Chyba najgorszą rzeczą, jaką wypomina się dziś jego ekipie, jest to, że nie potrafi powiedzieć swojemu szefowi: popraw coś, zmień się. Bardziej już utwierdzają go, choć pewnie to krzywdzące uogólnienie, w starych nawykach, obawach, urazach. Raczej zgodzą się, gdy nie zechce udzielać kolejnego wywiadu, niż zmobilizują, aby się przemógł. Raczej przytakną zbyt ostremu wystąpieniu, niż podpowiedzą ostrożność.

Ja prezydent!

Tym to istotniejsza uwaga, że Lech Kaczyński długo nie potrafił się oswoić z nowym urzędem. Nie pierwszy zresztą raz. Gdy wszedł w 2001 roku do Sejmu i został szefem Klubu Parlamentarnego PiS, mówiono, że parlament go nudzi, bo woli konkretną pracę dla państwa. Gdy w rok później wybrano go na prezydenta Warszawy, szybko gruchnęła wieść, że zajmowanie się drogami i dotacjami dla muzeów to za mało, że tęskni do wielkiej polityki. A teraz – jak opowiada jeden z ministrów w rządzie Jarosława Kaczyńskiego – gdy odwiedza się go w pałacu, wypytuje z wyraźną tęsknotą o Warszawę. Drogi i dotacje dla muzeów wydają mu się idyllą.

Jest w tym człowieku szczególny niepokój. Wyczuwa się go podczas rozmowy, gdy nerwowo chodzi po pokoju. Czyżby Tomasz Nałęcz miał rację, twierdząc, że obecny prezydent tak naprawdę uspokoiłby się jako profesor na swojej dawnej uczelni?

Niepokój szybko zmienia się w nerwowość. Oczywiście i wcześniej bywał mieszaniną impulsywności i profesorskiego przekonania o powadze własnej osoby. Ale dziś te cechy się nasiliły. – Proszę tak do mnie nie mówić, mówi pan do prezydenta – słyszeli od niego jakże liczni dziennikarze. Podobny tekst usłyszał przewodnik w izraelskim Yad Vashem, który uraził czymś Kaczyńskiego. Liderom Platformy Obywatelskiej oznajmił jeszcze bardziej dobitnie podczas jednego z kilku nieudanych spotkań: W tym budynku (czyli w Pałacu Prezydenckim) mój poprzednik wprowadził taki zwyczaj, że goście mówią, kiedy ja pozwolę. Ja prezydent!

Gdyby chodziło tylko o scysje z mediami czy o półprywatne rozmowy... Ale Polska nie zna Lecha Kaczyńskiego z opowieści jego współpracowników: wyluzowanego, ciekawego świata, czasem autoironicznego. Zna nadmiernie poważną, często zaciętą lub zasępioną twarz, którą pokazuje im w mediach. I zna mocne, nieproporcjonalne do zdarzeń reakcje. Gdy pojawił się problem wykreślenia kilku nazwisk z raportu o WSI, prezydent zaatakował na zapas marszałka Senatu Bogdana Borusewicza, którego skądinąd poważa i lubi, jako potencjalnego kłamcę. Gdy prezydent poszedł rozmawiać ze środowiskami akademickimi, to zamiast złagodzić debatę, zaczął od mocnego uderzenia: ktoś, kto atakuje lustrację, nie jest inteligentem. Dalsza rozmowa nie miała już sensu.

Tę huśtawkę nastrojów ludzie dobrze go znający tłumaczą różnie. Mówią, że zamknięty w pałacu chciałby się wyrwać na wolność, że chętnie wyszedłby do pobliskiej kawiarni. Inni opowiadają, jak źle znosi atmosferę politycznej wojny. – Nieraz żalił się, że jego stosunki z Tuskiem się popsuły – opowiada prezydencki minister. Tyle że zamartwianie się zwiększa jego stres. Jest jeszcze bardziej taki, jaki być nie powinien. I nie umie tego ukryć.

Wojna na pięści

Ma stałe poczucie przebywania na barykadzie. To dlatego dziennikarza londyńskiego „Timesa” chcącego rozmawiać o gospodarce uraczył długą litanią win Platformy i dlatego robił to samo przy okazji wielu publicznych wystąpień. Przy czym – ważne zastrzeżenie – w tej wojnie mniej już chodzi o godność jego prezydentury. Najbardziej o obronę brata.
Polityk prawicy wspomina charakterystyczne zdanie prezydenta: – Swoje krzywdy wybaczę zawsze. Jarka – nigdy.

Tak zachowywał się jeszcze przed wyborami. Został skazany przez sąd za nazwanie Mieczysława Wachowskiego „przestępcą” tylko dlatego, że pośpieszył na pomoc bratu, który powiedział to pierwszy. Gdy go wybrano na głowę państwa, uczynił z prezydentury twierdzę. I nie siebie chciał przede wszystkim osłonić zmasowanym ostrzałem wycelowanym w realnych, a czasem i wyimaginowanych przeciwników, ale brata i jego politykę. Jak w szkolnych czasach, gdy – wspomina Maldis – bili się z innymi na pięści, broniąc się nawzajem. Albo w latach 90., gdy jeden drugiego wspierał w obronie politycznych poglądów spychanych na margines. Dla niego to wciąż ta sama bitwa.

To zresztą prowadzi nas chyba do największej słabości tej prezydentury. Jest nią wepchnięcie się w rolę, której akurat Polacy – widać to po popularności Kwaśniewskiego – od prezydenta wyraźnie nie oczekują. Rolę wiecznego wojownika. Ta rola niszczy jego samego. PiS-owcy snują już wizję Lecha Kaczyńskiego przy kolejnym parlamencie. Chłoszczącego najbardziej prawdopodobną koalicję PO – lewica wetami i groźnymi orędziami. Jeśli tak się stanie, zszarpie mu to nerwy do końca.

Na razie Lech Kaczyński nie skorzystał z wielu okazji, aby bazując na swoich dawnych przymiotach, poszerzyć nieco bazę rządzącego obozu albo próbować utrzymać przynajmniej własną popularność. Ma za kapelana Romana Indrzejczyka, jednego z najbardziej otwartych warszawskich duchownych, a nie próbował choć odrobinę zdystansować się od prawicowości a la ojciec Rydzyk czy Roman Giertych. Zrobiła to tylko jego żona. Jego inteligenckość nie pomoże mu przekonać środowisk akademickich, choć prywatnie Kaczyński jest typowym profesorem i wierzy nawet – na kontrze od antykorporacyjnego zacięcia swojej partii – w zalety akademickiej hierarchii.

Był ukształtowany przez gdańską politykę pozbawioną tak ostrych kantów jak polityka warszawska, bo w Trójmieście różne odłamy opozycji, a potem partie potrafiły szukać wspólnego języka. Ale jego wojna z PO (przyznajmy, wzajemna, ale prezydent mógłby stanąć choć odrobinę ponad) te gdańskie doświadczenia w znacznej mierze unieważniła. Zawsze miał zacięcie specjalisty od prawa pracy. A przecież – wbrew wyborczym zapowiedziom – nie próbuje (poza niezbyt skądinąd fortunną, zakulisową interwencją na rzecz górników) odegrać roli arbitra w którymkolwiek ze sporów społecznych. A okazji nie brakuje.

Dlaczego? Nawet jeden z jego bliskich współpracowników przyznaje: – Prezydent musiałby budować swoją pozycję na kontrze do rządu. Na to była jeszcze szansa za czasów Marcinkiewicza. Takiej szansy nie ma, gdy premierem jest brat.

Trafna uwaga, choć nie do końca. Na czym w końcu budował swoją pozycję Aleksander Kwaśniewski za rządów SLD? Przecież nie na otwartej wojnie z Millerem czy Belką. Wystarczyło, aby tu i ówdzie zaznaczył lekko swoją tożsamość. Ale Lech Kaczyński złożył swą tożsamość na ołtarzu walki u boku brata.

Wielki kadrowy

Wizja prezydenta jako marionetki byłaby wszakże niesprawiedliwa. Nie jest to też bujający w obłokach dziwak, nawet jeśli zgodnie ze swymi staromodnymi zasadami zapędza współpracowników, aby całowali sekretarki w rękę, albo spędza czas na wielogodzinnych pogaduchach ze starymi przyjaciółmi z opozycji, zamykając się w pałacu przed bardziej kłopotliwymi gośćmi.
Jest jednak politykiem. Potrafi zatrzymać wokół siebie ludzi. Ale nie tylko. – Bywa twardy. W warszawskim samorządzie potrafił przyjść na klub radnych PiS i powiedzieć: ma być tak i tak. Rozgrywał inne ugrupowania. Na przykład rozbił warszawską Platformę. I to były jego działania. Nie miałby nawet czasu konsultować się z Jarosławem zajętym całą partią – opowiada stołeczny polityk Prawa i Sprawiedliwości.

W efekcie Lech Kaczyński stał się ważnym rozgrywającym obecnej polityki. Tyle że występuje w niej w paradoksalnej roli. Będąc teoretycznie na szczycie świecznika, stał się „szarą eminencją” przy boku brata „stratega”.

Wpływa głównie na sprawy personalne. Nie ma istotniejszej zmiany w PiS-owskiej ekipie, w której Pałac Prezydencki nie maczałby palców.
Prezydent od początku niepokoił się, że to Kazimierz Marcinkiewicz, a nie jego brat został premierem. I los Marcinkiewicza został przesądzony, gdy Lech Kaczyński zaczął się spotykać z Przemysławem Gosiewskim. Wspólnie uradzili, jak pomóc Jarkowi w przejęciu realnej władzy. Gosiewski miał go odciążyć od administracyjnych obowiązków jako minister w kancelarii premiera. Tak się stało.
Minister obrony Radek Sikorski nie podobał się Kaczyńskiemu. Czasem chodziło o linię – prezydent obstawał przy szybkiej likwidacji WSI, Sikorski miał wątpliwości. Czasem były to starcia prestiżowe – szef MON mianował zastępcę szefa Sztabu Generalnego bez konsultacji z głową państwa, do czego formalnie miał prawo, ale Kaczyński uznał to za naruszenie jego pozycji zwierzchnika sił zbrojnych. – Poza tym lordowski Radek drażnił Kaczyńskiego, który lubi, gdy młodsi od niego słuchają na baczność – opowiada członek rządu Marcinkiewicza. Na upadek Sikorskiego złożyło się wiele przyczyn, ale negatywne recenzje prezydenta także.

Pałac od początku boczył się na Bronisława Wildsteina jako szefa publicznej telewizji. Podobno szczególną rolę w podważaniu tej kandydatury grała Małgorzata Bochenek, której mąż został desygnowany przez PiS do zarządu – pod Wildsteinem. I znów wiele przyczyn złożyło się na odwołanie hardego dziennikarza. Ale podrażnienie prezydenta opowieściami, że nie pokazują go dobrze w telewizji, mogło przeważyć szalę.

Nawet Ludwik Dorn – to najmniej znana historia – potknął się nie tylko na rywalizacji ze Zbigniewem Ziobrą, ale i na pretensjach prezydenta, z którym – inaczej niż z premierem – nie był zaprzyjaźniony. Prezydent wybaczył mu uśmiercone łabędzie. Ale nie mógł wybaczyć sporu o awanse kilku oficerów BOR, którym Lech Kaczyński chciał nadać wyższe rangi. Sprzeciwił się szef Biura płk Damian Jakubowski, a Dorn stanął po jego stronie. Rozzłoszczony prezydent blokował przez kilka miesięcy nominacje generalskie w policji. A w kluczowym momencie przyłączył się do koalicji przeciw krnąbrnemu Dornowi.

Jego ludzie są wszędzie

Gdy się dobrze przyjrzeć, ludzie z „drużyny Lecha” święcą dziś triumfy. Aleksander Szczygło jest szefem MON, Elżbieta Kruk – szefową Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, prokurator Janusz Kaczmarek, dawny zastępca obecnego prezydenta w Ministerstwie Sprawiedliwości – szefem MSWiA. Oceny tych nominacji muszą być zróżnicowane. Można przyjąć, że Szczygło próbuje robić w MON mniej więcej to, co Sikorski: promować młodszych oficerów, często po zachodnich szkołach. Ale już uparta, niekomunikatywna Anna Fotyga, którą obecny prezydent polubił w czasach wspólnej pracy w „Solidarności”, to personalna wpadka. Tuż przed brukselskim szczytem pani minister nie pomogła polskim interesom, rzucając na stół w Luksemburgu długą listę polskich postulatów, choć wcześniej mówiliśmy tylko o pierwiastku. Jej 40-minutowe, mało przejrzyste przemówienie było przerywane przez szefów innych MSZ szyderczymi uwagami. A jednak Fotyga na razie pozostaje na urzędzie. Bo miała poparcie niezwykle upartego w tych sprawach prezydenta.

Upartego i kierującego się czasem przemyśleniami, a czasem wrażeniem. Trudno zapomnieć łatwość, z jaką omotał go, jako prezydenta Warszawy Janusz Pietkiewicz specjalista od masowych imprez. Tak dalece, że pałac forsował go przez moment na szefa TVP. Choć cała biografia Pietkiewicza kazała go kojarzyć z poprzednim systemem i z SLD, Lech Kaczynski – paradoksalnie bardziej otwarty na ludzi spoza swego środowiska niż brat, ale też bardziej łatwowierny – nie tylko uznał go za użytecznego, ale się z nim po ludzku zakolegował. Teraz w swojej kancelarii znalazł miejsce dla profesora Michała Kleibera, ministra w rządzie Millera i Belki. Po prostu jego żona jest przyjaciółką żony prezydenta.

Najmniej znanym polem dokonań Lecha Kaczyńskiego są spółki Skarbu Państwa. Poprzez ministra skarbu Wojciecha Jasińskiego, kolegę obu Kaczyńskich ze studiów, prezydent rozdaje tam posady jak rękawiczki. Początkowo ludzi polecała mu kancelaria jego gdańskiego znajomego adwokata Marka Głuchowskiego, który sam został szefem rady nadzorczej PKO BP. To stamtąd wywodził się tajemniczy szef PZU Jaromir Netzel wyciągnięty nagle jak królik z kapelusza.

– Po prostu poznał więcej ludzi od gospodarki niż brat i przez prawnicze kontakty z Gdańska, i w czasach, kiedy urzędował w Warszawie. I bardziej go to interesuje niż Jarka – opowiada minister w rządzie Kaczyńskiego. Z poręki Lecha jego dawny zastępca w NIK Piotr Kownacki został prezesem Orlenu, choć wielu przestrzegało, że to być może gwarant bezpieczeństwa energetycznego, ale niekoniecznie mocny menedżer. Mirosław Kochalski, który pomagał obecnemu prezydentowi zarządzać stolic, kieruje teraz Ciechem. Na początku swojej kadencji Lech Kaczyński snuł pomysły stworzenia jakiejś „rady mędrców”, która pomagałaby mu szukać ludzi kierujących państwowymi firmami. Dziś uważa, że jako prezydent ma prawo sam wtrącać się do wszystkiego, choć jego poprzednikowi politycy prawicy - w tym PiS - zarzucali, że bezprawnie "rozprowadzał" wraz z premierem Millerem radę nadzorczą Orlenu.






























































































































Zabawianie Giscarda

A równocześnie ciężko znaleźć zdarzenia, na których przebiegu zaważył. Kiedy rozważał rozwiązanie parlamentu, aby uniknąć koalicji z LPR i Samoobroną, ustąpił wobec argumentów brata. Inne jego interwencje miały charakter przedsięwzięć raczej marketingowych, jak wtedy gdy godził przed kamerami ministra zdrowia Religę z jego zastępcą Piechą. Albo gdy wystąpił przeciw skasowaniu podatkowych przywilejów dla twórców. I tak wcześniej zdecydował Jarosław.

Adam Bielan, wychwalając jego prezydenturę, zaczyna minimalistycznie: przywrócił normalność, zrywając biznesowe sieci oplatające pałac za czasów Kwaśniewskiego. Potem przywołuje jego aktywność zagraniczną, która rzeczywiście jest spora. Bielan mówi o pojednaniu polsko-ukraińskim. Przemówienie w Pawłokomie istotnie nabrało symbolicznego wymiaru, bo umiejętność odwołania się do szlachetnego symbolu to nadal jego mocna strona. Elżbieta Jakubiak przypomina z kolei osłonę polityczną dla zakupu przez Orlen rafinerii w litewskich Możejkach. I znów trzeba przyznać rację: troska o bezpieczeństwo energetyczne kraju to zasługa prezydenckiego pałacu.

Ludzie bliscy Kaczyńskiemu opowiadają, jak oczarował Valery’ego Giscarda d'Estaigna erudycyjnymi wywodami na temat historii politycznej Francji (jest rzeczywiście erudytą o świetnej pamięci jak brat). Mówią, że polubił się nawet z kanclerz Merkel, choć nie znalazło to przełożenia na politykę. Początkowo onieśmielony, odwracający się tyłem do kamer (właśnie przy witaniu Merkel), staje się coraz swobodniejszy. Więc reprezentuje Polskę coraz lepiej. Tyle że bardziej firmuje i wspiera, niż kreuje. Ostatnio na szczycie w Brukseli pogubił się trochę. Miotał się między "twardą" minister Fotygą i "miękką" komisarz unijną Danutą Hübner. A zdecydowały i tak telefony od brata.

Nie zmienia to faktu, że Lech Kaczyński zasmakował w zagranicznych podróżach, a dobrze zorganizowana wizyta George'a Busha "naładowała mu akumulatory". Więc mimo stresów i rozczarowań podjął ponoć strategiczną decyzję o kandydowaniu na kolejną kadencję. Jeszcze niedawno nie było to pewne. Ale złota klatka nie męczy go już tak bardzo. Lekiem na kłopoty z PR ma być Michał Kamiński uważany za cudowne dziecko od propagandy. Czeka nas więc zapewne więcej spektakularnych interwencji głowy państwa w sprawy krajowe. Jakieś mediowanie, może nawet lekkie napominanie członków rządu. Pewnie lepiej zostanie wykorzystana ciepła i naturalna żona prezydenta.

Człowiek przyzwoity

Tyle że na razie spin-doktor wciąż siedzi w Brukseli. A Kaczyński bardzo dba o personalną równowagę we własnym otoczeniu, nawet za cenę pata. I boi się, że kogoś skrzywdzi. Usuwanie odległych ministrów – proszę bardzo. Ustawianie własnej ekipy - a to gorzej. Więc może się wiele nie zmienić. A już na pewno nie zmieni sie jedno: podporządkowanie prezydentury racjom i interesom Jaroslawa Kaczyńskiego.
Jeśli stawiam obecnego prezydenta wyżej od Kwaśniewskiego i Wałęsy, to dlatego, że trudno mu odmówić trafnej diagnozy państwa i szlachetnych motywów. Ton serio jest u Lecha Kaczyńskiego naprawdę serio, poczucie służby - autentyczne. "Nie widziałem drugiego polityka, który miałby tak wiele ludzkich cech" - opowiada poseł PiS Jan Ołdakowski, który pracował z nim nad budową Muzeum Powstania Warszawskiego. Pod powłoką nerwusa kryje się człowiek skromny i przyzwoity. Czasem nawet zbyt przyzwoity.

Ludzie z otoczenia Kaczyńskiego do dziś wspominają inwalidkę, która nachodziła go w warszawskim magistracie. Ona zsuwała się z wózka, a on kazał załatwiać jej mieszkanie, a nawet zorganizował, gdy się gromko domagała, pielgrzymkę do Rzymu. Tyle że tego nie da się marketingowo sprzedać. A gdyby się dało i tak by nie zechciał.