Minister sprawiedliwości zorganizował w ostatnim czasie wiele konferencji prasowych. A to wbijał gwóźdź to trumny Andrzeja Leppera, a to odsądzał od czci i wiary Janusza Kaczmarka, a to prezentował projekt przeciwdziałania wykupywaniu tego, co polskie, przez złych Niemców. Ale choć tematyka konferencji była różna, był pewien motyw, który za każdym razem się powtarzał. "Skończyły się czasy pobłażania ludziom władzy", "nie ma już świętych krów", mówi na okrągło Ziobro.

Reklama

Można ironicznie zapytać, dlaczego nie odnosi tych słów do siebie, można kpić, że to tani propagandowy slogan, ale jedno wydaje się oczywiste - są miliony Polaków, którzy chcą tego słuchać, którzy nie dzielą włosa na czworo, i właśnie w tej symplicystycznej formule widzą kwintesencję sprawiedliwości społecznej. Ziobro zaspokaja ludową potrzebę sprawiedliwości sprowadzającej się do tego, by przywalić wszystkim, których ludzie nie lubią, a - jak wiadomo - wielu z naszych rodaków nie lubi niemal wszystkich, którzy mają więcej i są wyżej. Nasz prokurator generalny - generalnie rzecz biorąc - nie odniósł żadnych konkretnych sukcesów w walce z przestępczością.

Ale też nie o konkrety chodzi, lecz o seanse werbalnego linczu, które serwuje spragnionej igrzysk publice. W roli potępionych występuje zły doktor G., kłamca Kaczmarek, skorumpowany Lepper lub organizujący wstrętną nagonkę politycy opozycji. Dlaczegóż ci ostatni robią tę nagonkę? Minister Ziobro wyjaśnia - bo boją się, że kończy się czas równych i równiejszych, sprawiedliwości się boją, prawa i równości się boją.

Ziobro ze swoim tokiem rozumowania i propagandowymi zaklęciami jak ulał pasuje do podziału, jaki zafundował Polsce Jarosław Kaczyński. Najistotniejszy nie jest wcale podział na jakąś Polskę solidarną i liberalną. Najważniejszy jest manichejski podział na Polskę dobra i Polskę zła. Polskę dobra ucieleśnia oczywiście premier "czyste dobro". Polskę zła ucieleśniają wszyscy, którzy premiera i jego partię krytykują. Tu nie ma zabawy w subtelne opisy. My - dobrzy, patriotyczni, uczciwi, katolicy. Oni - niepatriotyczni, popierający korupcję, wspierający przestępców. Nie pędzlem namalowany jest ten podział, ale kijem baseballowym. Bo oto szef rządu w 38-milionowym kraju będącym członkiem Unii Europejskiej bez wahania stwierdza, że ci, którzy chcą odwołania Ziobry, tworzą "front obrony przestępców".

Reklama

Z ostrożności nie tylko procesowej lepiej nie mówić tu o "dialektyce oprawców", ale gdy słyszy się o "froncie obrony przestępców", trudno nie przypomnieć sobie o "paru pojęciach jak cepy" i o braku "dystynkcji w rozumowaniu", o których pisał Herbert. Nie idzie o to, by cokolwiek wyjaśnić, nie idzie o to, by zmierzyć się z jakimikolwiek zarzutami, nie idzie o to, by próbować zrozumieć oponenta. Idzie o to, by ustawić go w narożniku i walić po łbie, rycząc, że to wróg ludu i że w imię dobra ludu trzeba mu skuć buzię.

Zbigniew Ziobro, abstrahując od tego, że nigdy nie powinien zostać ministrem sprawiedliwości, powinien natychmiast przestać nim być, zupełnie niezależnie od tego, czy Janusz Kaczmarek mówi prawdę, czy jest patologicznym kłamcą. Ziobro narobił wielkich szkód w świadomości prawnej Polaków, nie przejmuje się prawem, a wyłącznie sprawiedliwością zdefiniowaną przez siebie i premiera "czyste dobro". Totalnie podporządkował prawo i sprawiedliwość Prawu i Sprawiedliwości, łamiąc po drodze najważniejsze od stuleci obowiązujące zasady prawne.

Domniemanie niewinności zamienił na domniemanie winy, zasadę, że na prokuraturze spoczywa ciężar gromadzenia dowodów, zastąpił teorią Ziobry, że "jeśli nie ma dowodów, to znaczy, że ktoś je zniszczył" (vide niszczarka). Zamiast kultury prawnej zafundował nam gwoździe i dyktafony, a kto wie, czy także nie pluskwy. Tyle że przecież jeśli je zakładano, to wyłącznie będącym w "kręgu podejrzanych", których "sytuacja prawna jest określona". Minister insynuacji, chciałoby się powiedzieć.

Reklama

Kompromitacja Ziobry na stanowisku ministra sprawiedliwości w najmniejszym stopniu nie przekreślia jego roli w politycznej batalii, jaką prowadzi Jarosław Kaczyński. Gdyby premier pozwolił uciąć głowę Ziobrze lipą, okazałoby się wszystko, co mówił Ziobro, a więc i wszystko, co mówił sam Kaczyński. Być może przyjdzie czas, gdy lider PiS potraktuje Ziobrę jak zbędny balast, ale zrobi to na swoich warunkach, a nie pod dyktando opozycji. A że ma do Ziobry dystans - wiadomo.

Potwierdzając fakt spotkania w sprawie "sytuacji prawnej" Barbary Blidy, de facto przyznał, że Ziobro w tej sprawie kłamał, a choć na konwencji PiS chwalił Ziobrę, nie pozwolił mu na niej wystąpić. Prezydenckie aspiracje ministra sprawiedliwości też na pewno nie budzą jego sympatii. Prawda, ale jeszcze nie czas na pojedynek w słońcu. Dziś premier jest wciąż zakładnikiem wizerunku Ziobry, jaki ma PiS-owski elektorat, ale po wyborach być może rzuci go na pożarcie. Chyba że nasz rodzimy Edgar Hoover rzeczywiście zbierał haki, i to nie tylko na polityków opozycji. Wtedy będziemy mieli między tymi dwoma politykami impas w stylu "złapał Tatar Tatarzyna...".