Niezrozumiale zachowują się też firmy prywatne, które za parkowanie każą sobie płacić. Wydawałoby się, że jak nie ma miejsca, to nie zarabiają. Zapewne też miasta, zawierając z nimi umowy, zapomniały dopisać obowiązek odśnieżania. A może też między publicznymi władzami a prywatnymi firmami zawarte zostało swoiste partnerstwo pozwalające obu stronom zarabiać właśnie na tym, że nie wywiązują się ze swoich obowiązków wobec obywateli. Im bardziej go olewają, tym obfitsze zbierają żniwo.
Kierowcy, nie mając gdzie zaparkować, łamią przepisy i stają w miejscach niedozwolonych. Straż miejska natychmiast wzywa firmę prywatną, która zabiera auto i wywozi je na jeden z coraz liczniejszych parkingów podmiejskich. Za odzyskanie samochodu delikwent musi zapłacić kilkaset złotych plus kolejne kilkaset za złamanie przepisów. I niech ze strażnikiem nie dyskutuje, bo wina jest jego, a od dobrej woli strażnika zależy, ile punktów karnych dopisze mu do słonego rachunku. Oraz czy ostrzeże go, by na parkingu obejrzał samochód, bo zdarza się, że podczas transportu ulega zniszczeniu. Kierowca z dobrej rady i tak nie skorzysta, bo parking – często na wiejskim podwórku – nie jest oświetlony. Im mniej zostaje miejsc do parkowania, tym częściej kierowcy łamią przepisy i tym więcej miasto zarobi na mandatach, a prywatne firmy za odwiezienie auta i parking. Często także warsztaty na usuwaniu uszkodzeń. Taki sposób zarządzania miastem to także polityka, jak najbardziej świadoma.
Patologiczne PPP (partnerstwo publiczno-prywatne) uprawiane jest nie tylko przez samorządy. Obywatele stają się jego ofiarami także w tych obszarach, za które odpowiada państwo. Przykład pierwszy z brzegu – służba zdrowia. Jest częstym zjawiskiem, że ordynatorzy w renomowanych państwowych klinikach są jednocześnie właścicielami klinik albo nawet sieci klinik prywatnych. Ta sama osoba decyduje o tym, czy pacjent leczony będzie w szpitalu publicznym, do którego na przyjęcie trzeba czekać miesiącami, czy też – jeśli go stać – poleci się mu klinikę prywatną pana profesora. W razie jakichkolwiek komplikacji w prywatnym szpitalu ma też gwarancję przetransportowania do publicznej placówki.
Zjawisko jest powszechnie znane, ale nikt z nim nie walczy. Medycznym sławom państwowy etat służy do naganiania sobie klientów do prywatnego interesu i nigdy z niego nie zrezygnują. Zresztą po co mieliby to robić, skoro państwowy pracodawca tego nie wymaga, choć konflikt interesów jest rażący. Opór środowiska przed przekształcaniem publicznych klinik w spółki prawa handlowego częściowo może być uzasadniony tą właśnie patologią.
Reklama
Dlaczego kolejne ekipy rządzące ją tolerują? Bo wiedzą, że z zakorzenioną od lat patologią nie wygrają. Może też jest im wygodnie nie widzieć. Ci, których stać, i tak zapłacą, robiąc miejsce w kolejce innym. Można w nieskończoność odsuwać obciążenie składką na zdrowie uprzywilejowanych grup, które za leczenie nie płacą. Konkludując – można nie ryzykować utraty popularności za podjęcie niepopularnej w środowisku decyzji. Ale to też jest polityka. Strusia.
Reklama