Kiedy porównujemy Unię Europejską sprzed 2008 r., kiedy wybuchł kryzys, z obecną, widać trzy zasadnicze zmiany. Pierwsza: zdominował ją na powrót tandem niemiecko-francuski. Druga: wykluwają się pierwociny rządu europejskiego. Trzecia: narasta podział na twarde jądro UE i peryferie. Wspólne projekty całej Unii, na przykład polityka obronna, wyglądają marnie, szanse na sukces mają natomiast plany integracyjne strefy euro. Jedną Europę zastępuje Europa wielostopniowa, słabnie twardy podział na członków UE i państwa pozostające poza Wspólnotą. To nie zaciśnięta pięść, ale raczej kiść z licznymi gronami o różnym stopniu powiązania z pędem.
Przewodniczący Europejskiego Banku Centralnego Jean-Claude Trichet nie popełnił wcale gafy, gdy zaapelował o powołanie europejskiego ministra finansów, który nadzorowałby unijną politykę fiskalną. Powiedział jedynie to, co myślą decydenci UE, ale obawiają się upublicznić swoje opinie. Na razie Unia nie postawi stołka dla dodatkowego ministra (obecnie ma jedynie tzw. ministra spraw zagranicznych), wymagałoby to bowiem zmian traktatowych, ale koncept, by poddać kontroli – a w konsekwencji scentralizować – strefę euro, robi wielką karierę. Pierwszymi krokami na tej drodze będzie choćby emitowanie euroobligacji, początkowo torpedowane przez Niemcy, teraz już przez nie popierane. Inny to stała rada Eurogrupy ze stałym przewodniczącym, którym byłby równoczesny przewodniczący Rady Europejskiej. Pomysł ten stoi w jawnej sprzeczności z zaakceptowanym już przez Paryż i Berlin korzystnym dla Polski projektem Euro Plus, czyli szczytów krajów euro oraz tych, które są poza eurozoną, ale chcą wprowadzać jej regulacje. Tak rodzi się pierwszy krąg europejski, czyli dawne twarde jądro UE. Nie wiemy, w jakim stopniu, ale z pewnością będzie ono pogłębiało integrację, tworząc w konsekwencji wspólną przestrzeń nie tylko gospodarczą i walutową, ale też fiskalną oraz – kto wie – polityczną.
Niezależnie jednak od chęci polityków eurozona długo nie będzie faktyczną jednością. Zbyt silny jest w niej podział na dawców i biorców. Do niedawna ci pierwsi byli po prostu płatnikami netto do unijnego budżetu, drudzy zaś beneficjentami pomocy strukturalnej. Teraz podział się pogłębił. Dawcy bowiem pompują pieniądze w upadające gospodarki europejskie albo gwarantują udzielane im kredyty, w ramach bailoutu i wykupu obligacji chcą jednak kontrolować ich wydatki. Skrajną formą takiego kagańca była propozycja nadzorowanej przez organa europejskie i dłużników wyprzedaży greckiego majątku państwowego. Jakkolwiek pięknie by mówić o niepodzielności eurozony, wspólnych wartościach i wysiłkach dla ratowania europejskiej waluty, nie da się ukryć, że jedni są w tym układzie łaskawymi panami, a inni pokornymi sługami. Krąg pierwszy Europy to tak naprawdę państwa dawcy (głównie Niemcy, Francja i Holandia), posługujące się wspólną walutą kraje biorcy (Grecja, Portugalia, Irlandia, Hiszpania, Włochy) tworzą krąg drugi.
Poza eurozoną funkcjonują członkowie UE, którzy zagwarantowali sobie prawo do nieprzyjmowania euro – Wielka Brytania, Szwecja, Dania. Pozostaną poza twardym jądrem, ale to ich świadomy wybór, chcą prowadzić własną politykę, dotychczasowy poziom integracji w pełni im wystarcza, nie zamierzają jej pogłębiać. Są przy tym bogaci i mają niezłe perspektywy rozwoju. Tworzą trzeci krąg europejski. O ile w wypadku Wielkiej Brytanii trwanie na uboczu może się okazać korzystne politycznie i gospodarczo, pozostałe dwa państwa skazują się na marginalizację w europejskiej polityce.
Najciekawszy dla nas jest krąg czwarty: Polska, Czechy, Bułgaria, Rumunia, Węgry, Łotwa, Litwa. Te państwa nie mają euro, ale zobowiązały się traktatowo do przyjęcia wspólnej waluty, kiedy spełnią kryteria konwergencji. Tworzą rodzaj politycznego i gospodarczego limbo. Ani to raj, ani piekło. W teologii jest ono miejscem wyczekiwania na awans w górę, droga w dół nie została przewidziana, w czyśćcu nie da się wszak już grzeszyć. W europejskiej praktyce wcale tak być nie musi. Można trwać w limbo przez dziesięciolecia i jeszcze sporo narozrabiać przeciwko kryteriom przyjęcia euro.
Powyższe cztery kręgi są najważniejsze dla przyszłości Starego Kontynentu, dla porządku poświęćmy jednak kilka słów pozostałym dwóm. Piąty to bogate państwa, które nie wstąpiły do UE, ale spełniają kryteria członkostwa i mają z nią tak ścisłe powiązania (są członkami Schengen, Europejskiego Obszaru Gospodarczego albo Europejskiego Stowarzyszenia Wolnego Handlu), iż w praktyce gospodarczej można je za takowych uważać. To Norwegia, Szwajcaria, Islandia i Liechtenstein. Krąg szósty, także poza UE, składa się z państw stowarzyszonych z Unią, które nie mają na razie szans na członkostwo, ale dostosowują swoje prawodawstwo i proces legislacyjny, szczególnie w ramach unii celnych, do norm wspólnotowych. Tkwią więc w europejskim domu, ale tylko jedną nogą. Najjaśniej błyszczą w tej grupie Chorwacja i Turcja, słabiej Macedonia, Czarnogóra i Albania.
Nie jest to podział czysty, kręgi zachodzą na siebie. Dania i Szwecja z kręgu drugiego mają więcej wspólnego z Norwegią z kręgu trzeciego niż z Wielką Brytanią. Bułgarii zaś z kręgu czwartego w wielu parametrach, choćby korupcja, zdecydowanie bliżej do piątokręgowej Macedonii niż do Czech czy Polski. Grecja z kolei z kręgu drugiego powinna być przesunięta do kręgu czwartego, a najlepiej piątego. Anomalie te jednak nie zakłócają linii krystalizujących się podziałów.
Co z tego stanu rzeczy wynika dla Polski? Zdecydowanie nie jest on dla nas korzystny. Nie mamy ani położenia, ani dorobku Wielkiej Brytanii czy Danii, by pozostawać na uboczu UE. Nie da nam ani satysfakcji, ani realnych wpływów politycznych ulokowanie z Włochami i Portugalią w kręgu drugim. Przetrwamy i będziemy się rozwijać, tylko jeśli wejdziemy do kręgu pierwszego. Docelowo oznacza to przyjęcie euro. Obecne zmiany w UE prędzej czy później będą wymagały uregulowania traktatowego, to okazja do renegocjowania, czyli zmienienia na naszą korzyść, kryteriów przyjęcia euro z Maastricht. Korzystne też będzie dla Polski granie na wzmocnienie już istniejących instytucji europejskich. Przy okazji zmian traktatowych warto wręcz przeforsować bezpośrednie wybory członków Komisji Europejskiej oraz prezydenta i ministra spraw zagranicznych UE, podobnie z ministrem finansów, jeśli zostanie powołany. Da to unijnym instytucjom silny mandat do kontrowania zapędów najpotężniejszych państw narodowych, teraz go nie mają, a sami jesteśmy na to za słabi. Zakrzyknie ktoś: federalizm; może i tak, ale lepszy on niż spsienie w czwartej lidze.
Nie da się powstrzymać rozwoju Europy kręgowej, ważne, w którym kręgu ostatecznie się znajdziemy. Mimo problemów wspólnej waluty ci, którzy się nią posługują i nie mają nadmiernych długów, będą „piękni, bogaci i wpływowi”, inni pozostaną dziećmi gorszego Boga wegetującymi na uboczu. Na szczęście kręgi nie są strukturami zamkniętymi, ale to od wysiłku poszczególnych narodów zależy, w którym będą tkwiły za 10 – 20 lat.