Białoruski urząd statystyczny podał właśnie, że inflacja w skali roku sięgnęła już 80 proc. i bank centralny musi podnosić stopy, dusząc gospodarkę. To kolejna fatalna informacja zza naszej wschodniej granicy po majowej dewaluacji rubla o 50 proc. Wtedy Aleksander Łukaszenka zmuszony był prosić MFW o ratunkowy kredyt w wysokości 3 mld dol.

Reklama

Gwałtowne pogorszenie się tam sytuacji nie wywróci naszej gospodarki, bo wzajemne powiązania są symboliczne. Wymiana handlowa w ubiegłym roku wrosła o 22 proc. do 1,9 mld dol., zaś polskie inwestycje nie przekroczyły 300 mln dol. Właściciel Getinu Leszek Czarnecki kupił 75 proc. akcji Sombiełbanku, producent mebli Black Red White działa w wolnej strefie ekonomicznej Brześć, Duda wytwarza artykuły mięsne, zaś Atlas właśnie otworzył fabrykę chemii budowlanej na Grodzieńszczyźnie. Większą skalę może mieć inwestycja Jana Kulczyka, który budując elektrownię węglową blisko granicy, ominie unijne obciążenia z tytułu CO2.

Paradoksalnie kłopoty Białorusi są w dłuższej perspektywie szansą dla naszych firm. Aleksander Łukaszenka nie jest już w stanie pożyczać na rynkach finansowych, by utrzymać gospodarkę na powierzchni. Musi więc sprzedawać udziały w przedsiębiorstwach. Na początku ostrożnie, po kawałeczku, ale gdy niedługo brak pieniędzy go przyciśnie, pod młotek mogą pójść całe firmy, nawet klejnoty koronne związane z energetyką czy surowcami. Niedawno rząd wystawił na sprzedaż udziały w sieci komórkowej MTS z ceną wywoławczą 1 mld dol. Ponieważ Białoruś jest pod ścianą, a tabunów chętnych nie widać, będą to ceny atrakcyjne. Zachód jest nieufny, a z obawy przed utratą suwerenności Białoruś nie chce, by majątek wpadł w rosyjskie ręce. Otwiera się więc wielka szansa przed naszym kapitałem. Tym bardziej że Łukaszenka, przełykając obrzydzenie, ułatwia działalność prywatnego kapitału. W efekcie Białoruś wyprzedza Polskę pod względem ułatwień dla przedsiębiorców z lepszym jednym okienkiem na czele.