Stosunek do państwa mamy ambiwalentny. Z jednej strony uważamy, że czym go mniej, tyle lepiej. Bo nieudolne, marnotrawi pieniądze, promuje kolesiów, a obywatelom utrudnia życie tysiącem zbędnych regulacji. Z drugiej, gdy dzieje się nam krzywda lub dotknie nas nieszczęście, to od niego żądamy pomocy i rozwiązania problemu. Potrafimy jedną ręką je oszukiwać, a drugą grozić, gdy nie chce dać podwyżki. Co tam, chcemy nawet, by państwo płaciło za naszą głupotę. Jak w przypadku Amber Gold.
Państwo powinno – to w ostatnich dniach najczęściej powtarzana fraza. Powinno nie dopuścić, by takie firmy powstawały, a jeśli już, błyskawicznie odkryć, że to przekręt na masową skalę. Powinno chronić ludzi przed oszustami. Ale czy ma też chronić ludzi przed nimi samymi? O Amber Gold mówiło się i pisało w mediach od dawna, trudno było te informacje przeoczyć. Ale chciwość silniejsza jest od rozsądku. Kilka tysięcy ludzi skusiło się na łatwy zarobek, licząc, że oni jeszcze zyskają, a stracą następni w piramidzie. Nie udało się. Do kogo więc pretensje? Oczywiście do państwa.
Sprawa o tyle się skomplikowała, że syn premiera przechodzi właśnie opóźniony bunt nastolatka i robi wszystko, by przysporzyć ojcu kłopotów. Wczorajszy „Wprost” doniósł, że Michał Tusk wiedział o zastrzeżeniach KNF wobec Amber Gold i o wyrokach ciążących na prezesie firmy Marcinie Plichcie, a mimo to rozpoczął współpracę z należąca do niego firmą OLT Express. W dodatku w tym samym czasie pracował dla lotniska w Gdańsku i miał przekazywać OLT niejawne informacje.
Tusk + przekręt = Amber Gold – ten związek poszedł już w Polskę. Winny już jest. Czy za to zapłaci? Platforma w drugiej kadencji podąża od kryzysu do kryzysu. Oby ten nie okazał się złotym strzałem.