Budowa portu lotniczego Berlin-Brandenburg (BER) było pomysłem rozsądnym. Z powodu historycznego podziału w okresie powojennym działały tam trzy lotniska międzynarodowe. Berlin Zachodni był obsługiwany przez stary Tempelhof (bez perspektyw, bo leżący w środku miasta) oraz Tegel na północy. NRD miało swoje terminale na południe od miasta na Schoenefeldzie. Po upadku muru szybko podjęto decyzję o rozbudowie tego ostatniego portu. Tak, by stał się on najważniejszym hubem w tej części Europy. Konkurencją (lub partnerem) również dla Okęcia. W 2004 r. ruszyły prace budowlane.
Dziewięć lat później sytuacja wygląda według ekspertów „dramatycznie”. Otwarcie BER przesuwano już pięciokrotnie. Latem 2012 r. ogłoszono to wręcz na kilka dni przed planowaną ceremonią. Za każdym razem powodem były niedoróbki wychodzące na jaw podczas oficjalnych kontroli. Lawinowo rosły też koszty. Z planowanych początkowo 1,7 mld euro do 4,3 mld. Kilka dni temu pojawił się kolejny termin. „2014 to piękna data. Ale nie przywiązywałbym się do niej szczególnie” – mówił niedawno publicznie jeden z wysokich urzędników odpowiedzialnych za projekt.
Jak to możliwie, że właśnie Niemcy uchodzący za wcielenie solidności zaliczyli tak niewyobrażalną wtopę? Część mediów (zwłaszcza tych bulwarowych) pomstuje oczywiście na nieudolność urzędników, złą wolę polityków czy fuszerkę podwykonawców. Prawdopodobnie jednak problem jest dużo głębszy. Ciekawie pisze o tym w „FAZ” Dieter Bartetzko, który przypomina, że w przeszłości wielkie projekty nie były bynajmniej wolne od podobnych problemów. Weźmy choćby bońską siedzibą Budestagu, która tuż po otwarciu musiała zostać zamknięta i wyremontowana. Podobnie siedziba Federalnego Urzędu Kontroli Finansowej. Zdaniem publicysty „FAZ” dzieje się tak dlatego, że wielkie państwowe projekty inwestycyjne to kury znoszące złote jaja. Bo podwykonawcy (nawet ci wielcy, jak Bosch czy Siemens) wiedzą, że państwo i tak pokryje koszty i przymknie oko na niedoróbki. Tak pewnie by było i w tym wypadku, gdyby rzecz nie dotyczyła lotniska. I tu dochodzimy do drugiego argumentu. W demokracji generalnie projekty infrastrukturalne buduje się mozolniej. Bo istnieje cała masa instytucji i gremiów kontrolnych, którym nie można niczego tak po prostu nakazać. To dlatego w Chinach czy Rosji lotnisko na miarę BER działałoby już od dawna.
Reklama
Te wyjaśnienia nie umniejszają oczywiście winy za skandal wokół inwestycji. Granat w szambie już zresztą eksplodował. Burmistrz (to w Berlinie odpowiednik premiera) niemieckiej stolicy Klaus Wowereit stanowisko na razie utrzymał, prawdopodobnie stracił już jednak jakiekolwiek szanse na odegranie większej roli w niemieckiej polityce (niektórzy widzieli w popularnym Wowim nawet kandydata na kanclerza). Teraz mężem opatrznościowym ma zostać poczciwy Matthias Platzeck. Premier Brandenburgii do wyższych urzędów nie aspiruje (kiedyś był nawet szefem SPD, ale twierdził, że go to wykańcza zdrowotnie). Jego deklaracja wiążąca sukces lotniska z własną karierą to ciekawa i imponująca próba odbudowy zaufania wokół projektu. Nie wiadomo jednak, czy wystarczy, by BER wreszcie zaczęło działać.