Po pierwsze, rodziny istnieją i aż się prosi, by ktoś nimi zarządzał, wydając mądre okólniki i organizując wartościowe szkolenia, najlepiej obowiązkowe. Po drugie, rodziny przeżywają liczne komplikacje. Czy nie znalazłby swojego miejsca na mapie urzędniczej Polski departament rozwodów / departament rodzin nuklearnych / departament rodziny polskiej za granicą / departament rodzin wielopokoleniowych / departament ojca etc.? Po trzecie, wielu młodych ludzi w Polsce nie ma pracy etatowej, nic lepszego nie umielibyśmy im zaproponować niż zatrudnienie w rozrastającym się ministerstwie (a niby dlaczego miałoby się nie rozrastać?). Po czwarte, faktycznie wiele polskich rodzin radzi sobie kiepsko i dzieci wychowywane przez niedających rady rodziców będą multiplikować złe nawyki – a zatem pracy na tym polu nie zabraknie nigdy. Po piąte, rząd i opozycja unisono podkreślają, że państwo wie lepiej, czy należy budować, produkować, sprzedawać, kupować albo czekać z zakupem, dlaczego zatem miałoby nie wiedzieć lepiej, jak wychowywać dzieci (i partnerów życiowych). Po szóste, zgodnym zdaniem partii z obu stron barykady państwo powinno też coraz sprawniej kontrolować i sterować. Po siódme, Unia Europejska nie poskąpiłaby na programy pro- i antyrodzinne. A nawet gdyby skąpiła, to i tak umielibyśmy się do tych pieniędzy dobrać. Po ósme ...
Właściwie istnieje tylko jeden powód, dla którego Ministerstwo Rodziny nie istnieje. Otóż nie istnieje... bo nie istnieje. Gdyby było odwrotnie, uzasadnienia dla jego trwania sypałyby się jak z rękawa. Ministerstwo rodziny nie miałoby słabszych fundamentów niż Ministerstwo Sportu, Ministerstwo Edukacji Narodowej, Ministerstwo Szkolnictwa Wyższego, Ministerstwo Rolnictwa i „agencje rozwoju”, a nawet Ministerstwo (uwaga, herezja!) Obrony Narodowej, nie mówiąc o sejmikach samorządowych i radnych. Morał? Albo to ministerstwo jest nam koniecznie potrzebne, albo to te inne trzymają się budżetu siłą obyczaju.