Żyję już całkiem długo i rzeczywiście nabrałem przekonania, że często droga do fortuny jest bardzo kręta. Sympatyzuję z chrześcijańskim przesłaniem: prędzej wielbłąd przejdzie przez ucho igielne, niż bogacz dostanie się do raju. Ale jestem też ekonomistą i wiem, że bez intensywnych bodźców materialnych (a więc i bogactwa pewnej grupy) rynkowa gospodarka funkcjonować efektywnie nie może. Z tego powodu za pełną równością się nie opowiadam. Nie sądzę, bym miał potrzebę poddania się leczeniu psychiatrycznemu.
Ale mojego "rozmówcę" też do lekarza posyłać nie zmierzam. Nie wiem, kim jest, ale mam wrażenie, że po prostu należy do grupy najzamożniejszych obywateli, którzy uznają, że przywileje należą im się jak psu buda, a równocześnie są przekonani, że z żadnych przywilejów nie korzystają. Więcej, często uważają, że są zgoła dyskryminowani.
No więc zobaczmy. Podatki. Ogromna większość najzamożniejszych korzysta z niskiego podatku liniowego. Mogą go wybrać i wybierają wtedy, gdy im się to opłaca (gdy wysokiej konsumpcji nie można upchnąć w kosztach). To nie tylko prawdziwi przedsiębiorcy. To często także profesjonaliści i wolne zawody (np. adwokaci), a nawet menedżerowie. Domy i mieszkania. Jest osobny podatek, a jego stawki są ustalone od powierzchni. Metr jest mniej więcej tak samo opodatkowany w luksusowym domu np. na warszawskim Mokotowie jak metr w substandardowym budynku na głębokiej prowincji. Przy tym samym podatku relacja cen do nieruchomości może wynieść choćby 10 do 1. Samochód. Najzamożniejsi albo mogą znaczną część kosztów (po Nowym Roku - przez pewien czas - całość) sfinansować z dochodu przed opodatkowaniem, albo dysponują samochodem służbowym z kierowcą praktycznie do swobodnej dyspozycji. Co ciekawe, de facto używają samochodu z reguły dużo intensywniej (przy czym to samochody wielkiej mocy silnie zatruwające środowisko), ale w zasadzie nie znajduje to odbicia w koszcie ubezpieczenia. Tę listę można by wydłużyć, ale i bez tego trudno mieć wątpliwości: nigdzie na zachód od Odry (co innego na wschód od Bugu) zamożnych ludzi państwo nie traktuje tak dobrze, a mówiąc prosto, nigdzie ich przywileje nie są tak rozbudowane. Ma to swoje następstwa - generalnie negatywne.
Szybko (także w kryzysie) rośnie ostentacyjna konsumpcja, a finanse państwa są w zapaści (na marginesie: kompletnym mitem jest twierdzenie, że podatki są w Polsce progresywne i wysokie). Społeczna struktura ma coraz bardziej klasowy charakter i coraz bezwzględniej działa mechanizm dziedziczenia pozycji. To ma negatywne następstwa dla selekcji kadr, dla kumulacji kapitału społecznego i - wcześniej lub później - musi zrodzić silne polityczne konflikty. Wszystko to są uwarunkowania dla rozwoju gospodarczego niekorzystne, a przecież wchodzimy w okres generalnie dla naszej gospodarki trudny.
Reklama
Ograniczenie przywilejów dla grup najzamożniejszych wydaje się bezwzględnie konieczne, ale jest też politycznie arcytrudne. Z przywilejów korzystają całkiem duże grupy i tworzą je ludzie, którzy chodzą na wybory. O ich głos będą się ubiegać różne partie. Niektóre będą się licytować obietnicami. Ich składanie przyjdzie im o tyle łatwo, że przy budowie swoich programów nie posługują się kalkulatorem. Już tę licytację obserwujemy. Polska Razem Jarosława Gowina prezentuje się jako ultraliberalna, ale nie chce rezygnować z poparcia tradycyjnych wyborców konserwatywnych. Przeczytałem w wywiadzie z sympatycznym posłem Johnem Godsonem, że ta partia zapewni rodzaj "stypendium" na każde dziecko do 6 lat w wysokości 550 zł miesięcznie. To by budżet kosztowało rocznie ok. 4,5 mld zł. Ale poseł Godson obiecuje też opłacanie składki ubezpieczeniowej przez państwo za niepracujące kobiety (nie wiadomo, czy tylko za zamężne, czy za wszystkie), co musiałoby pochłonąć kwotę wielokrotnie większą. Oczywiście partia Gowina/Godsona jest fundamentalnie przeciwna podwyżce podatków (jest chyba za niskim powszechnym podatkiem liniowym).
Już nieraz w naszej historii egoizm grup uprzywilejowanych stał na przeszkodzie realizacji rozwojowych możliwości kraju. Pewnie i teraz mamy ten problem.