Podsumujmy kilka „faktów” i spróbujmy zrekonstruować tragedię pasażerskiego samolotu MH17 malezyjskich linii lotniczych według wersji przedstawianej przez separatystów. 17 lipca 2014 Igor Sriełkow, przywódca donieckich separatystów, a w rzeczywistości pułkownik rosyjskiego wywiadu GRU o nazwisku Girkin, pochwalił się zestrzeleniem dwóch samolotów – An-26 oraz maszyny suchoj. Napisał o tym na Twitterze oraz na rosyjskim portalu VKontaktie, czyli odpowiedniku Facebooka. Gdy okazało się, że z nieba spadły nie szczątki ukraińskiego antonowa, a malezyjskiego boeinga, wpis szybko zniknął z portali. Jak potem ogłosili separatyści, wcale nie było tak, że to Striełkow chwalił się zestrzeleniem maszyny. Po prostu ktoś, zauważywszy spadający samolot, poinformował o tym fakcie akurat za pośrednictwem profilu przywódcy donieckich bojowników. Kto? Nie wiadomo. Na pewno jakiś separatystyczny stażysta. A tak w ogóle to separatyści ze zestrzeleniem boeinga nie mają nic wspólnego.
Pójdźmy więc dalej i posłuchajmy, jak zbuntowane prorosyjskie władze i siły zbrojne samozwańczej Donieckiej Republiki Ludowej do spółki z usłużnymi mediami mają do powiedzenia na temat katastrofy. A więc...
Po pierwsze, samolot strącili Ukraińcy, którzy tak naprawdę chcieli zabić prezydenta Władimira Putina. To wersja przedstawiona przez telewizję „Russia Today”. Co przywódca Rosji miałby robić nad Donieckiem? Wracać z wizyty w Brazylii. Ponoć obie maszyny – malezyjska i prezydencka – minęły się niedaleko Warszawy. To znaczy, że Ukraińcy mogli sądzić, iż zbliża się do nich samolot z Władimirem Putinem na pokładzie. Tylko dlaczego czekali, aż pojawi się nad obszarem kontrolowanym przez bojowników? No tak, żeby zrzucić na nich winę.
Po drugie, samolotu na wysokości przelotowej, ponad 10 kilometrów nad ziemią, nie jest w stanie dosięgnąć rakieta wystrzelona z ręcznej wyrzutni. A właśnie tylko takie mają separatyści, o czym przekonuje z kolei rosyjski dziennik „Izwiestia”. Maszynę na takim pułapie można za to strącić za pomocą systemu rakietowego ziemia-powietrze Buk. A przecież Buki ma na swoim wyposażeniu ukraińska armia. Co z tego, że nie używa ich w tym rejonie? Na pewno używa, przecież „Kommiersant” pisał, że rosyjskie ministerstwo obrony zarejestrowało aktywność ukraińskich Buków. A ta wyrzutnia, która po upadku samolotu odjechała na lawecie w kierunku rosyjskiej granicy? Jak się nad tym zastanowić, to można dojść do wniosku, że to kolejna ukraińska mistyfikacja. Na pewno Ukraińcy chcą podrzucić feralnego Buka Rosjanom. Poza tym przecież w rejonie konfliktu używają myśliwców, więc na pewno strącili samolot pociskiem wystrzelonym z jakiegoś Su albo MiG-a. Zgadza się? Zgadza. A te wojskowe ukraińskie maszyny, które do tej pory zestrzeliwano? Zestrzeliły się same, dla zmylenia przeciwnika.
Po trzecie, ta katastrofa to dobrze przemyślana prowokacja. Świadczyć o tym ma zapach wyczuwalny na miejscu katastrofy i daleko posunięty stan rozkładu ciał. Ten samolot przewoził zmarłych – wypalił jak z wyrzutni pułkownik Striełkow, a „Komsomolska Prawda” dodała, że niewykluczone, iż to ciała pasażerów zaginionego w marcu innego samolotu malezyjskich linii, maszyny o symbolu MH370. No przecież! Teraz wszystko układa się w spójną całość. Co prawda w Amsterdamie na pokład wsiadali żywi ludzie, ale to też przecież jakoś można wytłumaczyć. Niewykluczone, że wkrótce któremuś z propagandystów przypomni się, że MH17 leciał nad Polską. Prezydent Putin mówił, że bojowników na Majdanie szkolili Polacy. Jeśli szkolili, to mogli też wypakować samolot zwłokami. Uff, teraz się zgadza.
W czasach, kiedy chodziłem jeszcze do podstawówki, gdy ktoś opowiadał jakieś niestworzone bzdury, wystarczyło wskazać palcem na oko i zapytać: „A jedzie mi tu czołg?”. To najczęściej studziło zapędy gawędziarza. Niestety, tych propagandystów nie da się ostudzić. Czołg jedzie i – co najgorsze – strzela.