Cofnijmy się na chwilę do roku 2011. Wówczas, niecałe pół roku po wybuchu arabskiej wiosny, przez Morze Śródziemne do Włoch zaczęły docierać łodzie z obywatelami państw Afryki Północnej. Po raz pierwszy pojawiła się również propozycja relokacji, czyli przenoszenia kwotowo migrantów z jednego państwa UE do drugiego. Rzym najbardziej liczył wówczas na solidarność Berlina. Silnego gracza. Europejskiego przywódcy. Równocześnie pęczniał konflikt włosko-francuski, którego natura była podobna do tego, co dzieje się dzisiaj. Włosi nie respektowali porozumienia Dublin II, pozwalając na dalszy marsz na Zachód migrantów. Rolę węgierskiej miejscowości Röszke pełniła włoska Ventimiglia.
Wówczas pojęcie solidarności miało dla Niemców nieco inne znaczenie. W lutym 2011 r. Wolfgang Bosbach, przewodniczący komisji spraw wewnętrznych Bundestagu, zadeklarował, że Niemcy nie powinny przyjąć tunezyjskich uchodźców z Włoch. – Nie ma szans. Sytuacja traktatowa w UE jest jednoznaczna – argumentował, odnosząc się do rozporządzenia Dublin II (zgodnie z nim uchodźcy powinni składać wnioski azylowe w państwie UE, do którego w pierwszej kolejności przybyli). Co mówił wówczas minister spraw wewnętrznych Thomas De Maiziere. Ten sam, który dziś zarzuca brak solidarności Europie Środkowej. – Niemcy nie mogą rozwiązać problemów całego świata – przekonywał. Niemiec i wiceszef Europejskiej Partii Ludowej w unijnym parlamencie Manfred Weber (CSU) zapewniał z kolei: „Rozdzielanie uchodźców po Unii i następnie rozpatrywanie ich wniosków azylowych nie ma najmniejszego sensu”. Dlaczego politycy niemieccy tak radykalnie zmienili perspektywę? Dlaczego Włosi nie zasługiwali na solidarność Niemiec? Natura problemu ani jego geneza nie zmieniły się przecież.
Pójdźmy jednak dalej. W kwietniu 2011 r. ówczesny premier Włoch Silvio Berlusconi i ówczesny prezydent Francji Nicolas Sarkozy domagali się zaostrzenia regulacji Schengen i łatwiejszego wprowadzania kontroli na granicach. Co mówił wówczas szef komisji spraw zagranicznych Bundestagu Ruprecht Polenz z CDU? Jego zdaniem: „Schengen należy do najbardziej pozytywnych doświadczeń milionów Europejczyków. Nie wolno dokonywać zamachu na jedną z kolumn nośnych UE”. We wrześniu tego samego roku kraje południa Europy pod przywództwem Włoch, m.in. Grecja i Malta, domagały się sprawiedliwego podziału obciążeń w związku z narastającą presją migracyjną z Afryki Północnej. Na szczycie UE 29 września w konkluzjach w kwestii unijnej polityki migracyjnej zapisano jedynie ogólniki (sporo tam np. nowomowy o inteligentnym kontrolowaniu zewnętrznej granicy Unii), a kanclerz Angela Merkel przekonywała, że należy usprawniać procedury azylowe, a nie mówić o kwotach uchodźców.
Z perspektywy czasu i z wiedzą na temat tego, jakie były propozycje Niemiec w kwestii migrantów, trudno dziś poważnie traktować solidarystyczny patos w wykonaniu Berlina. Kontyngenty wspaniałomyślności, o których mówi de Maiziere, brzmią po prostu niewiarygodnie. Nie można jednego dnia bronić Schengen, a drugiego (gdy własne terytorium zalewa fala migrantów) szantażować jego demontażem. Nie można jednego dnia kwestionować kwot i relokacji, a drugiego – krajom, które tak jak Polska mają wobec nich uzasadnione wątpliwości – zarzucać braku solidarności i szantażować odebraniem funduszy strukturalnych. Elastyczność na takim pułapie jest oczywiście dopuszczalna. Ale w przypadku polityków takich jak Wiktor Janukowycz. Gdy korzysta z niej gracz rangi Angeli Merkel, Europa ma powody do obaw.
Reklama