Informacja o urzędnikach, którzy „naznaczą” dzieci z in vitro, rozpętała burzę w mediach społecznościowych. Posypały się głosy pełne oburzenia: dlaczego ktoś ma się spowiadać w urzędzie, że jego dziecko jest z in vitro? Pojawiły się oskarżenia, że to dyskryminacja, że powstaną dwie kategorie: dzieci normalnych i tych „z bruzdą”. To wszystko dlatego, że ustawa regulująca przepisy związane z leczeniem niepłodności wprowadza obowiązek przekazywania części danych związanych z in vitro do urzędów stanu cywilnego.
Moim zdaniem problem jest zupełnie gdzie indziej. Nowe przepisy otwierają puszkę Pandory pod tytułem „adopcja genetyczna”. O tym, z czym to się wiąże, nikt nie mówi. A powinien, bo proponowane rozwiązania rodzą konsekwencje, na które nikt nie jest przygotowany.
Nowe przepisy zmuszą rodziców do informowania dzieci, że nie są ich biologicznymi rodzicami; zostawią część dzieci z czarną dziurą zamiast tożsamości i podzielą na dwie kategorie – wcale nie te z in vitro czy poczętych naturalnie – ale na te urodzone w małżeństwie i te urodzone w związku nieformalnym. To są według mnie realne problemy. Poważniejsze niż to, że urzędnicy będą mieli dostęp do danych wrażliwych. Bo i tak mają. Choćby w przypadku dzieci adopcyjnych.
Przy in vitro możemy mieć kilka scenariuszy. Para ma kłopoty z zajściem w ciążę. W klinice otrzymuje pomoc. Ma to szczęście, że komórki męska i żeńska pochodzą od pary, której dziecko się urodzi i przez którą będzie wychowywane.
Reklama
Scenariusz numer dwa: z takich czy innych przyczyn nie da się pobrać komórek od pary, która stara się o dziecko. Wówczas może ona zaadoptować zarodek bądź jego część, czyli komórkę żeńską lub męską. Jeżeli adoptują zarodek – dziecko, które się urodzi, będzie obce genetycznie. Przynajmniej dla jednego z nich. Wtedy dochodzi do adopcji genetycznej.
I tu wkracza państwo. W przepisach, które regulują cały obszar in vitro, nakazuje, żeby przyszły ojciec (ale uwaga, tylko jeżeli para żyje w związku nieformalnym) uznał ojcostwo. W ten sposób ma zabezpieczyć przyszłe dziecko. Dane o tym powędrują do urzędu stanu cywilnego. Nie będzie ich w akcie urodzenia (nie chodzi przecież o dyskryminację), tylko w dokumentach, w razie czego do wglądu. Tak, by w razie jakichkolwiek wątpliwości co do ojcostwa był dowód. Idea słuszna. Rzeczywiście chroni dziecko.
I taki był cel przepisów: zapewnienie dziecku pełnej rodziny. Jednak jest i druga strona medalu: od urzędników ktoś może się dowiedzieć, że dziecko z rodzicami, którzy go wychowują, nie ma biologicznie nic wspólnego (albo przynajmniej z jednym z nich).
Ktoś może powiedzieć – w podobnej sytuacji są dzieci adoptowane. To prawda, o adopcji mogą się dowiedzieć z dokumentów z urzędu stanu cywilnego. Jednak różnica jest spora. Dziecko adopcyjne ma prawo poprosić o pełną dokumentację na temat swojej osoby. Z ośrodka adopcyjnego dowiaduje się, jak się nazywali jego rodzice, gdzie mieszkają, a często i otrzymuje list od biologicznych rodziców (najczęściej matki). Natomiast dziecko, które zostało adoptowane jeszcze przed porodem, dostaje tylko numer dawcy oraz jego datę urodzenia i miejsce zamieszkania. Nic więcej.
Dziecko nie ma szans dowiedzieć się czegokolwiek o swojej przeszłości, po kim odziedziczyło kolor oczu i swoje zainteresowania, jak wyglądają dziadkowie, czy ojciec był wykształcony, czy nie. Jego przeszłość to czarna dziura.
Z historii opisanych w książce Karoliny Domagalskiej „Nie przeproszę, że urodziłam” wynika, że wiedza o pochodzeniu biologiczno-genetycznym jest kluczowa dla rozwoju i budowania własnej tożsamości. Na świecie odbyło się już kilka procesów o odtajnienie danych dawcy. Jedną z pierwszych była Brytyjka Joe Ross, która w wieku 7–8 lat dowiedziała się, że jej społeczny ojciec nie jest biologicznym. Miała bardzo trudne dojrzewanie i uważała, że to wina tego, że nic nie wie o swoich korzeniach. Sprawę w sądzie, którą prowadziła wraz z dwójką innych osób, przegrała. Ale doprowadziła do tego, że w Wielkiej Brytanii powstała platforma, na którą są wprowadzane numery dawców i transferów. Dzięki temu dzieci pochodzące od jednego dawcy – czyli przyrodnie rodzeństwo – mogą się odnaleźć. Istnieje również amerykański portal, przez który mogą się szukać po DNA rodziców (dawców).
Z kolei pewna Dunka, która wiedziała, że pochodzi z anonimowej komórki, latami szukała obsesyjnie informacji o ojcu. Zaglądała ludziom w twarz, szukając fizycznego podobieństwa, zhakowała program kliniki, z której pochodził materiał genetyczny. Wiedziała, że dawca studiował prawo, więc analizowała studentów z danego roku i drogą eliminacji wytypowała jednego adwokata. Wysłała do niego pytanie. On nie odpowiedział. Dziewczyna liczy, że kiedyś zmieni zdanie, i czeka.
To tylko część historii pokazujących, na jaki teren wchodzimy. W Polsce problem dawstwa anonimowego w ogóle nie był omawiany. Przepisy nie wymagają, by przed adopcją zarodka był obowiązek wizyty u psychologa (przy adopcji zwykłej jest taki wymóg), nie ma pomocy po porodzie, nie ma poradników, jak rozmawiać z dzieckiem, nie istnieje wsparcie dla rodziców adoptujących zarodek. Prawo, by chronić dzieci i zapewnić im społecznego ojca, stawia pary żyjące w związkach nieformalnych w sytuacji podbramkowej. Nie od nich będzie zależało, czy powiedzą dziecku, że nie są jego biologicznymi rodzicami.