To musi być jedno z największych rozczarowań elit. Totalna wojna o Trybunał Konstytucyjny, w której zwroty „zamach na demokrację”, „dyktatura” czy „gwałt na państwie” zastąpiły już tradycyjny przecinek na „k...”, przez społeczeństwo traktowana jest z pogardliwą obojętnością. Pełzający zamach stanu? Tak, tak... Autokracja? Jasne.... Władza absolutna? Aha... Ani wielkie słowa, ani małe czyny nie wzbudzają reakcji, jakby sprawy nie było. A przecież jest. Trybunał jest zbyt ważnym elementem systemu prawnego, by przejść nad tym do porządku dziennego. Mimo to PiS słupki rosną, Platformie spadają. Dziwne to tym bardziej, że Polacy zawsze byli wyczuleni na argumenty wolnościowe, zwłaszcza jeśli zakusy władzy sięgały ich wolności osobistych, a takie konsekwencje wojny o trybunał są eksponowane.

Reklama

Obraz partii Jarosława Kaczyńskiego od zawsze zdominowany jest przez sprawy polityczne. PiS ma tu wiele za uszami, zwłaszcza z lat 2005–2007, gdy pierwszy raz rządził. Szaleństwa Zbigniewa Ziobry, krucjaty Ludwika Dorna przeciw wykształciuchom i lekarzom, niezdrowa determinacja szefa CBA Mariusza Kamińskiego w tropieniu układów i spisków, a wszystko w narodowo-mesjanistycznym sosie, tak bardzo dały ludziom w kość, że zniesmaczeni odsunęli PiS od władzy. Potem partia utknęła w smoleńskiej mgle, co odstręczyło od niej kolejnych potencjalnych wyborców. Aż tu niespodziewanie, wiosną 2015 r., coś się zmieniło. Co takiego? Najpopularniejsza odpowiedź brzmi: Platforma się przejadła, a PiS wyborców oszukał, obiecując gruszki na wierzbie.

Reklama

Czy państwu też coś tu nie pasuje? Albo społeczeństwo zgłupiało, albo zobojętniało, albo to publicyści, fachowcy i opozycja pomijają coś istotnego, czynnik, który tak naprawdę determinuje stosunek Polaków do tego, co robi/chce zrobić PiS.

Co mam do stracenia

Wyjaśnił mi to pewien przedsiębiorca. Opowiada: Mam mały zakład produkcyjny, branża budowlana. Zatrudniam kilkanaście osób. Na rynku jestem od dwudziestu kilku lat, mam jakąś tam pozycję. Rozwijaliśmy się. Boom z lat 2005–2008 dał nam wiatru w żagle, wysokie marże i wysokie dochody. Ale się popsuło. Przyszedł kryzys światowy, na to nałożyła się sytuacja w kraju. Nie, nie chodzi o stagnację, bo fluktuacje na rynku są czymś naturalnym, nawet najostrzejsze. Chodzi o państwo. W mojej branży od siedmiu lat nie rosną marże. Jest walka cenowa na śmierć i życie. Normy produktów są łamane, ale nikt na to nie zwraca uwagi, bo kto? Produkty coraz gorszej jakości. Firmy oszczędzają na wszystkim, a jak na wszystkim, to i na ludziach. 40 procent obrotu odbywa się w szarej strefie. Opóźnienia w płatnościach sięgają miesięcy. Kto nie wytrzymuje presji, wypada. I teraz proszę spojrzeć na to z takiej perspektywy: od siedmiu lat słyszę, że jest OK. Najpierw, że udało się przejść suchą stopą przez kryzys i zakwitliśmy na zielono. Potem, że sytuacja jest w porządku, bo mamy trzyprocentowy wzrost PKB. Gdy ktoś zgłasza wątpliwości, że może jednak nie jest tak dobrze, jak by się wydawało, sadzany jest do kąta jako PiS-owski oszołom albo nieudacznik co najmniej. A kto ma rozwiązać moje problemy? Te, które leżą w mojej gestii, rozwiążę sam, ale pozostałe? Nie pójdę do sądu bić się o płatności, bo będzie to trwało dwa lata. Muszę konkurować z zepsutym rynkiem pracy, bo państwo udaje, że wszystko tam ładnie i pięknie się odbywa. I z szarą strefą, gdzie podatków nie ma bądź są śladowe, bo państwo nie ma pomysłu, jak to wyczyścić. Albo, co gorsza, nie chce. Cóż więc mam do stracenia? Zawsze głosowałem na Platformę, ale gdy przez siedem lat ona patrzy mi głęboko w oczy i łże bez zająknięcia, to jaki mam wybór? Nie mam nic do stracenia. Jeżeli PiS się nie uda, nic się w mojej sytuacji nie zmieni. Jeśli się uda – moja wygrana.

To zupełnie nowa perspektywa. Można bowiem czuć wobec PiS totalny absmak, ale dać mu szansę.

>>>WIĘCEJ W ELEKTRONICZNYM WYDANIU DGP>>>