Przemysław Saleta stwierdza w rozmowie z "Newsweekiem", że atmosfera nad Wisłą przestała mu odpowiadać już mniej więcej ponad rok temu. Bokser mówi o ksenofobii, podziałach nakręcanych przez polityków i wszechobecnym hejcie "wszystkich i wszystkiego". Jak mówi, to, co stało się po wygranych przez PiS wyborach, w jego przypadku przelało czarę goryczy.
Jestem dumny z Polski i tego, że jestem Polakiem, ale wizja kraju, jaką forsuje obecny rząd, dumą już nie napawa. Co więcej, także za granicą Polska ma coraz gorszy wizerunek. Nie tylko media i instytucje międzynarodowe zauważyły, że za sprawą PiS zbliżamy się w Polsce do standardów białoruskich. Boję się, że bez pomocy z zewnątrz nie da się powstrzymać dalszego psucia naszego państwa - mówi Saleta.
Jak sam przyznaje, Tajlandia ma być jego azylem, w którym chciałby "przeczekać rządy PiS". A w tych najbardziej nie podoba mu się kolejność spraw, jakimi zajęli się rządzący. - Nic o gospodarce, ale dużo ograniczeń wolności. Ponadto styl rządzenia: buta i pycha. I w końcu brak umiejętności i wiedzy, żeby choćby zrealizować obietnice dotyczące 500 zł na dziecko, obniżenia VAT czy wieku emerytalnego - wylicza. Stwierdza przy tym, że taki bieg wydarzeń dało się przewidzieć.
Saleta zapewnia również, że sam nie myśli o zaangażowanie się w politykę. - Sport indywidualny nauczył mnie odpowiedzialności za siebie, a w polityce ważna jest gra zespołowa - dodaje.