Przede wszystkim chodzi o samą ideę podwyżek dla tzw. erki, czyli osób sprawujących kierownicze funkcje w państwie. Siłą rzeczy dyskusja skoncentrowała się na prezydencie, premierze czy ministrach, ale nie mniej ważne są te dla sekretarzy i podsekretarzy stanu. Jeśli trzeba rozwiązywać konkretne problemy, to zaczyna się to na ogół na ich szczeblu.
Teraz wyobraźcie sobie państwo, że podsekretarz stanu w resorcie finansów ma wprowadzić przepisy naruszające interesy dużej branży albo zarządza potrzebami pożyczkowymi państwa, które wynoszą 100 mld zł. Albo wyobraźcie sobie jego odpowiednika z resortu zdrowia, który ma przygotować regulacje uderzające w interesy firm farmaceutycznych dysponujących budżetami idącymi w dziesiątki czy setki milionów lub wiceministra w resorcie rozwoju, który szykuje ułatwienia dla firm. Ile takie osoby zarabiają? To pytanie zadałem kiedyś taksówkarzowi, który pomstował na to, ile „dostają te darmozjady”. On typował jakieś 50 tys. zł. Gdy powiedziałem, że podsekretarz dostaje na rękę ok. 7 tys. zł, był zszokowany. Runęło jego wyobrażenie, bo okazało się, że to suma w jakiejś mierze porównywalna z tym, ile sam zarabia co miesiąc.
Jest takie powiedzenie, że biednych nie stać na tandetę. – Ten prom składa się z kilku milionów części. Od każdej z nich może zależeć nasze życie, a został zbudowany w wyniku przetargu, gdzie wygrała firma, która zrobi to najtaniej – mówi w jednej ze scen filmu „Armageddon” astronauta na promie kosmicznym. Jeśli państwo walczy o to, by zasada najniższej ceny nie królowała w przetargach, to tym bardziej powinna królować zasada, by podobnie było z pensjami dla ludzi odpowiadających za to, by państwo działało sprawnie.
Reklama
Nie stać nas na to, by ktoś, kto odpowiada za decyzje skutkujące kosztami dla budżetu rzędu milionów czy miliardów złotych, zarabiał dwie średnie krajowe. To prowadzi do patologii takich jak ta, że dyrektorzy departamentów wzbraniają się przed pójściem w ministry, bo dużo więcej zarabiają na obecnej posadzie. Z drugiej strony trudno skusić fachowców z sektora prywatnego, a jak to się uda, to wpadają oni na chwilę, by dorobić akapit do swojego CV i szukać szczęścia gdzie indziej. Dlatego dla mnie postulat, że powinni zarabiać więcej, jest godny poparcia. Podobna zasada dotyczy osób sprawujących wyższe szarże, choć w ich przypadku prestiż i skala osobistych przywilejów w jakiś sposób rekompensują niższe pensje. Ale i oni powinni zarabiać lepiej niż dziś.
Drugim dobrym pomysłem wynikającym z projektu ustawy jest próba wprowadzenia stałego, niezależnego od obaw polityków o reakcję opinii publicznej mechanizmu podwyżek. Nie wiem, czy wzór musi być tak skomplikowany jak zaproponowany, uzależniony od wzrostu PKB i współczynnika Giniego pokazującego nierówności dochodowe. Może wystarczyłby prostszy, nawiązujący do wzrostu płac w poprzednim roku z wprowadzeniem zasady, że jeśli PKB nie rośnie, to wzrostu nie ma. Ważne, by takie lub podobne rozwiązanie zostało wprowadzone, żeby uniknąć festiwalu hipokryzji, jakiego świadkami po stronie PiS i PO byliśmy przez wiele lat. PO opowiadała o tanim państwie, a PiS krytykował rozpasanie PO wyrażające się w premiach dla urzędników. PiS zresztą płaci właśnie za to frycowe, zbierając krytykę za swój pomysł. Dlatego od kilku dni jesteśmy świadkami kontredansa partii w tej sprawie.
Osobną sprawą jest wysokość pierwszej podwyżki i kolejnych, które będą wynikały z nowej ustawy. Tu recenzentów było już sporo, więc nie będę wychodził przed szereg. Ale w porównaniu z dwoma problemami, które ma załatwić ustawa, to sprawa drugorzędna. Bo biednych, bogatych, a nawet solidarnych nie stać na tanie państwo.