Nie, nie bronię. Traktuję jak każdego innego polityka.
PiS-owi nie ufam. Tak samo jak nie ufam politykom Platformy, Nowoczesnej, SLD, PSL, Partii Razem i udającym niepolityków działaczom Kukiz ‘15. Nie ufam także Mateuszowi Kijowskiemu oraz aktywistom KOD. Taki dystans to podstawa dziennikarstwa, nic zaskakującego. Nie ufać władzy – przyszłej, przeszłej i obecnej. Sprawdzać, grzebać, dopytywać. Pisać nie o tym, co powiedzieli, ale o tym, co zrobili. Czepiać się i wkurzać.
A jednak w Polsce AD 2016 przestało być to oczywiste. Dziennikarze, którym zdarza się pochwalić działania rządu, są krytykowani jako ci, którzy nie krzyczą o wszechobecnym zagrożeniu demokracji. Ci sami dziennikarze punktujący słabe elementy gospodarczego planu wicepremiera Morawieckiego stają się z definicji częścią nowego przemysłu pogardy. Nie ma miejsca na obiektywną dyskusę, trzeba wybrać okop, pióro potraktować jak karabin i pruć z całych sił do ideologicznych przeciwników. Jeżeli coś jest zagrożeniem demokracji, to właśnie ten mechanizm, który pozbawia naszą debatę prawdziwej wspólnej przestrzeni publicznej. Miejsca, które pozwalałyby analizować rzeczywistość. Dostarczać odbiorcom wiedzę o wyzwaniach, które przed nami stoją. I dzięki temu dokonywać racjonalnych wyborów politycznych.
Ten mechanizm jest szczególnie widoczny w dyskusji na temat kryzysu wokół Trybunału Konstytucyjnego i systemu sprawiedliwości. Na łamach DGP wiele miejsca poświęcamy problemom, jakich zwykli Polacy doświadczają, dochodząc swoich praw przed sądami. Przedsiębiorcy muszą uciekać do postępowania arbitrażowego, żeby zabezpieczyć najprostsze roszczenia – bo oczekiwanie na szybki wyrok sądu w sprawach gospodarczych często jest daremne.
Jednak w 2016 roku, zamiast rozmawiać o tym, jak reformować wymiar sprawiedliwości, debatę zamieniliśmy w pełen wielkich słów spektakl. Z jednej strony mamy populistyczne hasła o sitwie sędziów, z drugiej transparenty o konieczności obrony konstytucji. Strony sporu bezpiecznie czują się na wysokim poziomie ogólności. Zapominają, że istotą rzeczy jest kwestia tego, czy w codziennym życiu sądy będą mogły wydawać wyroki sprawnie i szybko, a jednocześnie w sposób wolny od nacisków lokalnych polityków kryjących swoje partykularne interesy za sloganem o woli „suwerena”.
Obecna władza ma wiele za uszami. Próba ręcznego sterowania prokuraturą, kolesiostwo, nepotyzm. Demolowanie służby cywilnej, żenujący spektakl z zakupami dla wojska, brak reakcji na przemoc wobec obcych, język nienawiści wobec politycznych przeciwników, wykorzystywanie historii do robienia polityki, dzielenie obywateli na naród i zdrajców, amatorszczyzna w pisaniu ustaw, życzeniowe myślenie o finansach publicznych. Brak profesjonalizmu w zarządzaniu niektórymi procesami inwestycyjnymi, zawłaszczenie i całkowite upartyjnianie mediów publicznych. Ten katalog można by ciągnąć w nieskończoność.
Podobnie jak w nieskończoność można by ciągnąć listę grzechów poprzedniego rządu. Porażki w cyfryzacji kraju, osłabienie branży budowlanej w czasie wielkich inwestycji infrastrukturalnych, rozgrzebane w nieskończoność naprawy kolejowe, fatalne prowadzenie polityki informacyjnej po katastrofie smoleńskiej i jej wykorzystywanie do straszenia wyborców PiS-em, ukryta za pustymi gestami polityka zagraniczna, szybki wzrost długu, dopuszczenie do mocnego spadku ściągalności podatków, podkopanie rynku kapitałowego, skok na OFE, fatalna komunikacja zmian w systemie oświatowym.
Lista grzechów każdej władzy jest niezwykle długa. Jeżeli jednak naprawdę chcemy – my, obywatele, uczestnicy debaty publicznej – lepszej Polski, sprawniejszego państwa, bezpiecznej przyszłości naszych dzieci, to potraktujmy się poważnie i rozmawiajmy ze sobą serio. PiS wygrał wybory, bo odpowiedział na lęki, obawy i problemy społeczeństwa. Dostrzegł katastrofalną sytuację młodych ludzi na rynku pracy. Biedę, brak stabilności zatrudnienia, poczucie nierówności, zagrożenia obcymi, wojną, globalizacją. Nawet jeżeli racjonalnie patrząc uznamy, że obawy te są nieuzasadnione, to nie możemy tych lęków ignorować. Jak powiedział jeden z liderów populistycznej niemieckiej partii AFD – perceived reality is reality – rzeczywistość postrzegana jest rzeczywistością.
Pewien zagraniczny publicysta po klęsce PO stwierdził, że partia ta straciła wyczucie, przestała rozumieć Polaków. Jej liderzy, jedząc słynne ośmiorniczki, zapomnieli o obarczonych kredytem frankowym 30-latkach pracujących na śmieciówkach. PiS te nastroje wyczuł i zaproponował rozwiązania tych problemów. Niespełna rok po bezprecedensowym zwycięstwie wyborczym PiS opozycja nadal nie potrafi tych lęków wyczuć. Nie potrafi przedstawić spójnej wizji poradzenia sobie z nimi. To między innymi dlatego, mimo wielu katastrof wizerunkowych, pozycja partii rządzącej może być nadal tak silna w sondażach.
Może być tak, że zamiast przedstawić swoją spójną propozycję dla kraju, o wiele łatwiej jest tworzyć coś, co we współczesnej debacie staje się kluczowe – budować własną narrację. Żyjemy w dobie rozkwitu mediów tożsamościowych. To zjawisko bardzo silne na całym świecie. Sukces amerykańskiego portalu Breitbart przypomina rozwój całego sektora tak zwanych niepokornych. Akcja wywołuje reakcję, prawicowej publicystyce coraz silniej opór stawiają przeciwnicy „dobrej zmiany”. I znowu widać analogie do rynku amerykańskiego czy brytyjskiego, gdzie całe redakcje składają deklaracje lojalności nie tylko określonemu światopoglądowi, lecz także konkretnym politykom.
Jeden ze znajomych dziennikarzy przekonywał mnie, że wracamy do czasów demokracji rodem z greckiego polis, demokracji, w której skorupki z nazwiskami znienawidzonych polityków zostały zastąpione przez internetowy hejt. W której sukces odniosą tylko ci, którzy będą w stanie wyczuć falę społecznych lęków i na tej fali zdobędą władzę. Wyczują obawy, poradzą sobie z problemami, które rzeczywistymi uczyniło to, że są „perceived reality”. Prawdziwymi mistrzami polityki będą zaś ci, którzy z mozołem będą radzili sobie z lękami, które sami stworzyli. Niczym PiS, który najpierw postraszył Polaków falą imigrantów, a potem zamknął przed nimi granicę. I zrobił to w kraju, którego problemem jest emigracja, a nie imigracja.
Pytanie tylko, czy udane budowanie skutecznych „narracji” w jakikolwiek sposób przybliża nas do rozwiązania rzeczywistych problemów, przed którymi stoimy. Czy pełne znoju radzenie sobie z kłopotami, które sobie wymyśliliśmy, pozwala nam budować lepszą Polskę?
I tu pojawia się rola dojrzałej debaty publicznej. Tą rolą jest rozbijanie mitów, którymi karmią nas politycy. Jako dziennikarze mamy narzędzia ku temu – dostęp do ekspertów, analiz, wiedzy. Naszym zawodowym i obywatelskim obowiązkiem jest – opierając się na faktach, liczbach i danych – pokazywać kłamstwa, lecz też dostrzegać rzeczywiste problemy. Jeżeli miliony Polaków pracują na umowach czasowych, to warto o tym debatować. Jeżeli przewagi konkurencyjne polskiego przemysłu w gwałtowny sposób znikają, warto poważnie rozmawiać o planie odpowiedzialnego rozwoju.
Dlatego właśnie chcę pozytywne propozycje rządowe chwalić, a nierozsądne krytykować i nie czyni mnie to rycerzem Dobrej Zmiany. Tak jak nie uczyni ze mnie obrońcy „układu” walka z demolowaniem trójpodziału władzy i sprzeciw wobec zawłaszczania wymiaru sprawiedliwości.
Kiedy zdarzało mi się pozytywnie ocenić jakieś działanie rządu, słyszałem od innych rozmówców, że oto stałem się rycerzem Dobrej Zmiany. Z ich ust nie padały żadne poważne kontrargumenty. Zamiast tego osłupiałe spojrzenia, z których mogłem wyczytać – no co ty, bronisz Kaczora? Nie, nie bronię. Traktuję jak każdego innego polityka