Wiem, czego mogę się tam spodziewać, dlatego że trzy dni wcześniej oddałem Arturowi z Porsche model 718 Cayman, który testowałem przez kilka dni. Jeśli pozwolicie, to w tym miejscu podzielę się z wami wrażeniami z jazdy nim. To wspaniały wóz. Już samo przekręcenie kluczyka w stacyjce u każdego zdrowego faceta wywoła podniecenie. To technologiczny majstersztyk, ósmy cud świata na kołach. 224 510 zł za podstawową wersję to okazja stulecia! Szczególnie że za te pieniądze dostajecie nawet – jak wyczytałem w katalogu producenta – zaciski hamulcowe oraz środek do uszczelniania opon. Także ten, no... Bierzcie i jeździjcie, a ja lecę pakować się na wycieczkę do Turcji.
Nie. Jednak nie potrafię... Wiem, że po tym, co zaraz napiszę, Artur może zadzwonić i oznajmić, że mój bilet lotniczy do Stambułu właśnie wyszedł drugą stroną niszczarki do dokumentów. Muszę jednak być z wami szczery: dawno żaden samochód nie umęczył mnie tak jak porsche 718 cayman. Wsiadanie za jego kierownicę przypomina zajmowanie miejsca w pralce. Po odpaleniu silnika dostawałem ataku serca, a przyspieszanie – owszem – robiło wrażenie, niemniej odbywało się w takim hałasie, że czułem jak ścina mi się krew w żyłach. Jadąc rano do pracy, nie myślałem o wchodzeniu w zakręty bokiem, ale o jednym: żeby już być na miejscu. A po 12 godzinach spędzonych w biurze zastanawiałem się, czy nie wrócić do domu pociągiem.
Nie zrozumcie mnie źle. Cayman nie jest złym autem. Ma fantastyczny układ kierowniczy, jego 300-konny silnik rozpędza lekką konstrukcję do setki w raptem 5,1 sekundy, prędkość maksymalna wynosi 275 km/h, a średnie zużycie paliwa przy normalnej jeździe spada do rozsądnych 9 litrów. Cena w wysokości 225 tys. zł też wydaje mi się atrakcyjna, szczególnie że jeździłem standardową wersją, praktycznie bez żadnych dodatków, i wierzcie mi – nie brakowało mi niczego. No, może poza automatyczną klimatyzacją.
Problem w tym, że 718 jest cholernie twarde. Tak bardzo, że wasz kręgosłup poczuje, jak najeżdżacie na farbę, którą namalowano pasy. Komfort jazdy przypomina poruszanie się deskorolką po bruku. To zupełnie bez sensu, zważywszy, że nie jest to jakaś wersja wyczynowa, tylko zwyczajne sportowe auto do jazdy na co dzień.
Reklama
Inny problem to hałas. Dopóki w caymanach montowano sześciocylindrowy motor, za waszymi plecami grała kapela rockowa. Czuliście się jak na koncernie AC/DC i chcieliście więcej, mocniej, głośniej. Ale pewnego dnia Porsche postanowiło wywalić na zbity pysk perkusistę i basistę, w związku z czym w najnowszym modelu macie tylko cztery cylindry. Efekt: to już nie jest koncert. 300 koni drze się tak, jakby żywcem odzierano je skóry. Przy 100 km/h przestajecie słyszeć pasażera, przy 120 km/h – radio, a w okolicach 160 km/h nie słyszycie własnych myśli.
Przejdźmy do manualnej skrzyni biegów, która jest bardzo dokładna, lecz wymaga użycia takiej siły, że na wyposażeniu seryjnym powinien znaleźć się młot kowalski, za pomocą którego można by wbijać poszczególne przełożenia. Na krętych górskich drogach taka skrzynia być może daje frajdę z ciągłego szastania biegami, ale w codziennym użytkowaniu jest irytująca. W podobny sposób jak maleńki kamyczek, który dostał się do buta – niby mała rzecz, a sprawia, że wasze życie przez chwilę jest męczarnią.
Wszystko to sprawia, że 718 Cayman świetnie sprawdzi się na torze, ale do normalnej jazdy na co dzień nadaje się również dobrze co sklepowy wózek. To oznacza, że za 225 tys. zł kupujecie auto, które przyda się wam tylko przez kilka dni w roku, w określonej lokalizacji, do której – jeśli nie chcecie złamać sobie karku – najlepiej będzie dowieźć je lawetą. Powtarzam raz jeszcze: to jest bardzo dobre auto sportowe w sensie technicznym, wykonania etc. Ale jeżeli spróbujecie przejechać nim jednego dnia powiedzmy 600 km, to później potrzebowali będziecie wizyty u kręgarza, laryngologa i psychoanalityka jednocześnie.
Dlatego w piątkowy ranek oddawałem to auto z wyraźną ulgą. I przesiadłem się do forda fiesty ST200. Miała o 100 koni mniej, przyspieszała do setki o 1,5 sekundy wolniej, a prędkość maksymalna była o 50 km/h niższa. Ale wiecie co? Na samo wspomnienie o niej kąciki moich ust spotykają się ze sobą w okolicach potylicy – tak radosne, pełne życia i udane jest to autko.
Zacznijmy od tego, że ma jeszcze bardziej bezpośredni i komunikatywny układ kierowniczy niż cayman (choć brzmi to niewiarygodnie). Zawieszenie jest twarde, ale nie na tyle, by wyrządzić wam krzywdę, a dźwięk wydechu i silnika jest soczysty i zupełnie niemęczący. Skrzynia biegów pracuje precyzyjnie, ale i leciutko. Autko nie wymaga od was ciągłego skupienia, wyrzeczeń, siłowania się z nim. To po prostu szybka Fiesta idealnie nadająca się do codziennego użytku. Najlepsze w niej jest jednak to, z jaką lekkością i spontanicznością się porusza. Uwielbia zakręty, wysokie obroty, zachowuje się jak trzmiel, któremu do odwłoka przymocowano rakietę Patriot. Momentami miałem wrażenie, że na drodze utrzymuje się dzięki niewidzialnej sile – niektóre zakręty przejeżdżałem nią z prędkością o 20 proc. wyższą niż rasowymi autami sportowymi po pół miliona. Takie pokłady przyczepności ma ST200. Podsterowność pojawia się bardzo późno, a wówczas włącza się system stabilizacji toru jazdy. Informuje was o tym jednak wyłącznie mrugająca kontrolka na tablicy zegarów, bo w zachowaniu auta kompletnie tego nie czuć.
Owszem, wnętrze małego Forda pozostawia sporo do życzenia – ma słabe materiały, a podłokietnik umieszczono w takim miejscu, że możecie sobie postawić na nim najwyżej paprotkę, bo ręki położyć na pewno nie. Jednak samo auto jest tak dobre, że kompletnie nie będziecie zwracać uwagi na te niuanse. No dobra, tak naprawdę jedyną poważną wadą jest wysoko umieszczony fotel kierowcy, przez co siedzi się trochę jak na koźle. Jestem jednak pewien, że w zaciszu własnego garażu można coś z tym zrobić przy użyciu zaledwie klucza piętnastki i może jeszcze piły do metalu. ST200 to bardzo rzadki rodzaj samochodu, w którym zaczynacie się uśmiechać w chwili zatrzaśnięcia za sobą drzwi, a kończycie dopiero, gdy wieczorem gasicie światło w garażu. Złapałem się na tym, że kilka razy poszedłem sobie wieczorem po prostu popatrzeć na jej szary matowy lakier, zadziorne spojrzenie i uwodzicielski zadek. Przysięgam, że w przypadku porsche mi się to nie zdarzyło.
Wszystko to oznacza, że kupując 718 caymana, każdego dnia będziecie zastanawiali się, co was podkusiło, żeby wydać ćwierć miliona złotych na auto, które jest męczące bardziej niż wasza teściowa. I będziecie żałowali, że nie zdecydowaliście się na droższe, ale też nieporównywalnie lepsze w codziennym użytkowaniu 911 carrera. Gdy zaś kupicie fiestę ST200, już pięć kilometrów od salonu uznacie, że zapłaciliście za nią za mało, zawrócicie i wręczycie solidny napiwek człowiekowi, który ją wam sprzedał.
Równie dobrze jednak wszystko to oznaczać może coś zupełnie innego: że się postarzałem.