Próbowałem wymyślić kilka seksistowskich porównań, zaniedbałem codzienne obowiązki, nieświadomie ominąłem kilka posiłków, a żona od paru dni podejrzewa mnie o romans, bo „jestem jakiś nieobecny”. Przez kilka nocy z rzędu budziłem się w okolicach trzeciej nad ranem i przez dwie godziny zastanawiałem się, w jaki sposób powinienem opisać samochód, którym jeździłem w ubiegłym tygodniu, abyście z czystym sumieniem mogli wylać na mnie cotygodniową porcję słownych pomyj w internetowych komentarzach. To jednak też nic nie dało. Zawiódł mnie nawet najskuteczniejszy dotychczas środek, po który zwykłem sięgać w chwilach umysłowej niemocy – wino. W przypadku większości opisywanych samochodów nie potrzebuję go wcale, niektóre egzemplarze wymagają kieliszka, inne całej butelki. W przypadku skody kodiaq nie pomogły nawet dwie. Ale przynajmniej dobrze mi się spało. Aż do trzeciej nad ranem.
Chodzi o to, że kodiaq jest najzwyklejszym samochodem, jakim kiedykolwiek jeździłem. Jest jak chłopak w szarym sweterku, który w podstawówce siedział w ostatniej ławce, nigdy się nie odzywał i zawsze trzymał z boku. W efekcie dzisiaj nie potraficie powiedzieć o nim niczego poza tym, że był zwykłym chłopakiem. Jestem pewien, że nie pamiętacie nawet jego imienia.
Owszem, na targach motoryzacyjnych trudno było kodiaqa nie zauważyć. Ale tamtejszy egzemplarz miał kolor tak złoty, że walił po oczach bardziej niż witryna Apartu. Do tego oświetlono go reflektorami o takiej mocy, że stopiły mi się okulary. A na deser przy aucie ustawiono dwie dziewczyny o urodzie sugerującej, że ich matką jest Anne Hathaway, a ojcem Keira Knightley. Niestety egzemplarz skody, który mi podstawiono, był szary. Albo czarny. A może brązowy? Sam nie wiem. Za to jestem pewien, że nie przywiozły go Anne i Keira, tylko człowiek w beżowej marynarce. W efekcie kodiaq nie zrobił na mnie żadnego wrażenia.
Zapamiętałem jednak kilka rzeczy. Po pierwsze kokpit auta przypomina te z range roverów. Serio. Wygląda dobrze. Materiałowo też jest nie najgorzej, choć daje się odczuć, że skoda to uboższy kuzyn volkswagena. Jest tu trochę więcej tańszych i twardszych plastików, które trochę gorzej ze sobą spasowano niż np. w tiguanie. Ale w żadnym wypadku nie jest źle. Za to pod względem przestronności z kodiaqiem mierzyć może się niewiele aut. No, może tylko ford transit w długiej zabudowie. Mam prawie dwa metry wzrostu, a gdy wygodnie usiadłem w fotelu kierowcy, to za mną spokojnie zmieściłby się jeszcze dorodny samiec żyrafy. Bagażnik? Możecie mieć tam dwa dodatkowe fotele albo – uwaga, uwaga! – miejsce na 720 l bagaży (licząc do linii okien). Choć z ich zapakowaniem może być już kłopot, bo jakiś czeski inżynier zbyt hucznie świętował praski festiwal piwa i próg załadunkowy umieścił bliżej dachu auta niż jego podłogi.
Reklama
Komfort, wyciszenie wnętrza, zawieszenie – wszystko to występuje w tym aucie. I już nic więcej nie potrafię napisać. A to oznacza, że nie były ani trochę gorsze, ale też ani trochę lepsze niż u konkurentów. Jeśli zaś chodzi o 190-konnego diesla pożenionego z siedmiobiegowym automatem, to jest on optymalnym wyborem do tak dużego i dość ciężkiego auta. Zużywa rozsądne ilości paliwa i pozostaje wystarczająco dynamiczny. Jest tylko jedno małe „ale” – duet ten współpracuje ze sobą gorzej niż np. w audi A4 czy volkswagenie passacie. W trybach eco i normal z wkurzającym opóźnieniem reaguje na dociśnięcie gazu i często nie może zdecydować się, na którym przełożeniu chce jechać. Wygląda to trochę tak, jakby do fabryki Skody przyszła delegacja Niemców i wydała rozkaz: „Popsujcie to trochę, bo nie może działać tak dobrze, jak w naszych szwabskich modelach”. A następnie dla porządku zwolniła paru Czechów z działu oprogramowania.
Reasumując, jeżeli szukacie naprawdę dużego, rozsądnego cenowo, dobrze zrobionego SUV-a, który nie sprawi wam zawodu, ale też nie spowoduje, że będziecie popuszczali w spodnie na samą myśl o przejażdżce nim, to z czystym sumieniem mogę wam polecić kodiaqa. To samochód, który mnie przez kilka nocy spędzał sen z powiek, ale wy dzięki niemu będziecie spali spokojnie.