Złośliwi twierdzą, że prezydent USA - Donald Trump zdecydował się odwiedzić Polskę tuż przed szczytem G20 w Hamburgu, by uniknąć jet lagu. Nawet jeśli jest w tym ziarenko prawdy, to prezydent Stanów Zjednoczonych jest człowiekiem interesu, więc obawa o kiepskie samopoczucie, po zmianie strefy czasowej, podczas spotkania przywódców najbogatszych państwa świata nie byłaby wystarczającą motywacją, by na chwilę zatrzymać się u nas.
Prezydent Trump widzi, że na Polakach można całkiem sporo zarobić. Nie tylko będziemy się zbroić na potęgę w amerykańskie rakiety, ale staniemy się importerem gazu zza Atlantyku. Przy czym nasz rząd liczy, że "Wielki Brat" będzie gwarantem naszego bezpieczeństwa energetycznego. Konkretne deklaracje w kwestii możliwości sprowadzania LNG z USA nie padły lub o nich nie wiemy, jednak już same obietnice wzbudzają u naszych rządzących wielkie podniecenie.
Według naszych władz ewentualne podpisanie długoterminowego kontraktu z Amerykanami pozwoli nam uniezależnić się od dostaw błękitnego paliwa z Rosji. Jest to jednak bardziej myślenie życzeniowe niż realne możliwości na chwilę obecną - wciąż z Rosji sprowadzamy ok. 70 proc. potrzebnego nam surowca. Ta zależność może się oczywiście zmniejszyć, ale potrzebna na to kilku lat. Dokładnie widać w liczbach. Według danych Ministerstwa Energii, roczne zużycie gazu w Polsce wynosi ok. 16 mld m. sześc. Krajowe wydobycie to ok. 4 mld m. sześc., resztę musimy sprowadzać. Aż 10 mld m. sześc., importujemy z Rosji, resztę zapewniają nam dostawy LNG z Kataru (ok. 1 mld m. sześc.), które od przyszłego roku zwiększą się o połowę (czyli do ok. 2 mld m. sześc.).
Zakładając, że zgodnie z rządowymi zapowiedziami, powstanie gazowe połączenie między Polską a Norwegią, będziemy w stanie sprowadzać z morza Północnego 7,5-8 mld m. sześc. błękitnego paliwa. To nastąpi najwcześniej jesienią 2022 r., jak zapowiadał Piotr Naimski rządowy pełnomocnik ds. strategicznej infrastruktury energetycznej.
Do tego zapotrzebowanie na błękitne paliwo będzie rosnąć. Prognozy resortu energii mówią także o zwiększeniu zapotrzebowania na gaz, które w 2025 r., ma wynieść 19 mld m. sześc., a w 2030 - 20 mld m. sześc.
Jeśli więc chcemy zrezygnować ze współpracy z Gazpromem musimy zapewnić sobie z innych kierunków dostawy gazu. Może to być amerykańskie LNG, którego w ocenie branżowych analityków moglibyśmy rocznie sprowadzać ok. 1-2 mld m. sześc., w kontraktach średnio lub długoterminowych.
Pierwsze koty za płoty
Pierwszy gazowiec zza Atlantyku już do Polski przypłynął 8 czerwca br. Jednak był to mało znaczący wolumen – po regazyfikacji wyniósł ok. 95 mln m. sześc. Nasz rząd liczy jednak na więcej, a Stany Zjednoczone chętnie nam swój surowiec sprzedadzą, bo jak wskazują analizy już dziś kraj ma jego nadwyżkę, a przecież wydobycie gazu łupkowego wciąż rośnie. Do 2020 r. tylko z Teksasu wypłynie blisko 60 mld m sześc. gazu. Większość z tego wolumenu Amerykanie będą chcieli ulokować w Europie. Polska jest więc idealnym krajem by umieścić nadwyżkę surowca.
A skoro chcemy kupować, by się uniezależnić, to przecież cena nie może grać roli. Z zapowiedzi pretendenta Trumpa wynika, że w dłuższym kontrakcie koszty mogą wzrosnąć. Tego się pewnie nie dowiemy, bo ceny kontraktowe owiane są u nas tajemnicą. Nie byłoby to jednak dziwne, bo fizyki nie da się oszukać i surowiec importowany gazociągiem musi być w teorii tańszy od LNG wpływającego do Świnoujścia.
W przypadku gazociągu nie trzeba dokładać pieniędzy do tego by surowiec przywieźć, skroplić i oziębić zanim będzie mógł zostać wtłoczony do naszego systemu przesyłowego. Nasz rząd twierdzi jednak, że kontrakt z Gazpromem jest niekorzystny cenowo.
Do Europy, tak jak i do Ameryki Łacińskiej i Azji, gaz z USA trafia z jednego tylko terminalu Sabine Pass nad Zatoką Meksykańską. Do tej pory wyeksportowano z niego ok. 6,5 mln ton. Amerykańskie moce przesyłowe wkrótce mają się jednak zwiększyć. Według informacji Instytutu Studiów Energetycznych, departament Energii USA wydał zezwolenie na eksport LNG do krajów spoza strefy wolnego handlu z Stanami Zjednoczonymi z gazoportu Golden Pass. W efekcie, amerykańskie LNG będzie mogło być eksportowane z kolejnego już terminala w USA i może trafić również do Polski. Jeśli planowane terminale zostaną oddane do użytku, to jak zaznaczają eksperci ISE, do 2020 roku mogą wytworzyć nawet 105 mld m sześć. dodatkowej podaży gazu ziemnego. Więc gra nie toczy się o nasze dobre samopoczucie i bezpieczeństwo energetyczne, ale o zdobycie jak największej części europejskiego rynku. Waszyngton gazem rywalizuje z Moskwą, bo to właśnie Gazprom jest największym dostawcą gazu ziemnego do krajów Wspólnoty.
Pomoże w układach z Rosją?
Nam deklaracje dotyczące współpracy na rynku gazowym ze Stanami także mogą pomóc w przyszłych negocjacjach z Gazpromem. W 2022 r., kończy się bowiem kontrakt jamalski, ale rozmowy o jego przedłużeniu muszą się rozpocząć już 2019 r. Podkreślanie na każdym kroku naszej niezależności od dostaw ze Wschodu może nam pomóc wynegocjować lepsze warunki cenowe i zmniejszenie wolumenu. Poza tym, każda dywersyfikacja zwiększa bezpieczeństwo. Rosjanie czując na plecach oddech Amerykanów będą chcieli zachować dominującą pozycję.
Może pójdą na ustępstwa cenowe. A może tylko tak się nam wydaje, bo bez Polski Gazprom świetnie sobie poradzi. Budowa drugiej nitki gazociągu bałtyckiego (Nord Stream 2) jest raczej przesądzona. Gazprom porozumiał się także z Węgrami i przedłużeniu tam gazociągu Turecki Potok. Rosjanie kuszą też Czechów i Słowaków, którzy po wybudowaniu Nord Stream 2 mogliby spokojnie sprowadzać gaz ze Wschodu. Do naszej części Europy może też popłynąć surowiec z Rumunii, która w najbliższych latach planuje wydobywać więcej gazu, niż może wykorzystać, i dalej sprzedawać go na rynkach europejskich, w tym w Czechach i na Słowacji. To wszystko burzy nieco plany naszych polityków, którzy chcieliby zrobić z Polski gazowy hub i odsprzedawać surowiec naszym sąsiadom. Może się jednak okazać, że zabraknie na niego chętnych.