Ledwie przedwczoraj otrzymałem maila od polskiego dystrybutora, że 5 stycznia wprowadza film „Wszystkie pieniądze świata”, gdzie ucharakteryzowany nie do poznania Kevin Spacey wcielił się w autentyczną postać amerykańskiego miliardera Jeana Paula Getty’ego. Jeszcze przed wiadomą seksaferą branża prorokowała tu co najmniej nominację do Oscara, potem pojawiły się doniesienia, że Amerykanie będą promować film innymi niż Spacey gwiazdami obecnymi w obsadzie i stało się jasne, że dwukrotny laureat Nagrody Akademii nie ma co tym razem liczyć nawet na nominację. Dystrybutor w mailu promocyjnym podkreślał jednak wybitne osiągi zawodowe Spaceya - bo dlaczego by nie?
Dziś okazuje się jednak, że na chwilę przed premierą Spacey zostanie wymazany z filmu i Ridley Scott na chybcika zrobi dokrętki z Christopherem Plummerem. Dzisiejsza technologia pozwala, by tzw. fachowo recasting odbył się bez szkody dla ukończonego dzieła. Dotychczas sporadycznie uciekano się do recastingu albo przez wzgląd na śmierć aktora w trakcie zdjęć, albo z równie zrozumiałych pobudek artystycznych - kiedy reżyser lub wytwórnia nie byli zadowoleni z występu gwiazdy. Nigdy wcześniej jednak nie doszło do takiej decyzji ze względu na skandal obyczajowy i w przypadku, gdy film od dawna jest już ukończony, promowany kolejnymi plakatami i trailerami, i czeka na rychłą premierę. Jej przesunięcie byłoby zresztą zupełnie zrozumiałe w obliczu seksafery - tak jak zrozumiałe było zawieszenie przez Netflixa swojej flagowej produkcji „House of Cards” i zwolnienie Spaceya. Ale wymazanie aktora z istniejącego już dzieła?
Jestem zwolennikiem akcji #metoo i piętnowania przypadków nadużyć niezależnie od ich skali. Uważam, że w dłuższej perspektywie przyczyni się to do oczyszczenia atmosfery i realnych zmian obyczajowych. Kolejny Weinstein zastanowi się dwa razy, zanim zaproponuje aktorce karierę przez łóżko - a może nawet w ogóle zrezygnuje z tego pomysłu. Kolejny Spacey zastanowi się dwa razy, nim złapie w barze jakiegoś przygodnego chłopaka za krocze - a może nawet w ogóle odpuści. Kolejny Rudnicki zawaha się przed publicznym nazwaniem obcej kobiety „kurwą” dla „żartu”.
Ale fakt, że należy piętnować naganne czyny, wcale nie oznacza, że należy od razu skreślać wszystkich ludzi. Tym bardziej w formie przyjętej właśnie przez wytwórnię Sony i Ridleya Scotta. Kariera Kevina Spaceya jest skończona - to pewne. Ale jeśli już ustanawiamy precedens wymazywania dorobku artystycznego danego artysty z powodu jego prywatnych przewin, to co będzie dalej? Następnym krokiem jest już tylko spalenie wszystkich kopii filmów ze Spaceyem. A potem wszystkich filmów z Klausem Kinskim. A potem wszystkich płyt Michaela Jacksona. A potem wszystkich książek Oscara Wilde'a. A co Lewisem Carrollem, posądzanym o pedofilię autorem „Alicji w Krainie Czarów”? Co z damskimi bokserami pokroju Jean-Claude’a Van Damme’a, Seana Penna czy nawet nobliwego Seana Connery’ego? A Elvis Presley romansujący z Priscillą, gdy ta miała zaledwie 14 lat? A Don Johnson, który uwiódł podobnie 14-letnią Melanie Griffith? A Charlie Chaplin gustujący w nieletnich dziewczynkach? Tę listę można by długo ciągnąć, ale nie tyle o konkretne nazwiska tu chodzi, ile o niezaprzeczalny fakt, że na większość artystów, tych żyjących i tych już dawno nie, dałoby się znaleźć jakiegoś haka. Czy to oznacza, że mamy zniszczyć pół światowego dziedzictwa kulturalnego? A może samych artystów definitywnie wymazać, niczym Nikołaja Jeżowa na polecenie Józefa Stalina? Tak, to już chyba byłaby dostateczna kara za grzechy.
Nie widzę jednakowoż, by jakiekolwiek problemy z dystrybucją i promocją miały nowe filmy Woody'ego Allena i Romana Polańskiego, odpowiednio: „Na karuzeli życia” i „Prawdziwa historia”. Widzę za to w tych filmach te same gwiazdy, które obecnie bezwzględnie potępiają Spaceya.
To już nie jest sprawiedliwość, to jest lincz. Czyste szaleństwo i szczyt hipokryzji.