Błudeń ma własną stację kolejową, sklep Biełaja Ruś, salon fryzjerski Witałł, ambulatorium, zabytkową cerkiew, pocztę, plantację buraków i fabrykę paszy dla zwierząt. Oraz pewnego niezłomnego członka Białoruskiej Chrześcijańskiej Demokracji, któremu udało się wywalczyć reelekcję. Jak tłumaczył, na poprzednią kadencję w radzie wiejskiej obejmującej Błudeń i siedem innych wsi wytypowano go, bo władze nie wiedziały, że sympatyzuje z opozycją. Drugą kadencję zdobył, bo umieścił odpowiednią liczbę zaufanych ludzi w komisjach, zapobiegając sfałszowaniu wyborów.
W poprzednim akapicie napisałem, że Bilibucha jest członkiem BChD. To nie do końca prawda, bo BChD formalnie nie istnieje. W styczniu działacze po raz siódmy z rzędu złożyli wniosek o rejestrację. Wszystkie poprzednie, a pierwszy został złożony w 2009 r., były odrzucane. Po każdym „nie” proces rejestracji trzeba rozpoczynać od nowa. Czyli organizować zjazd, przyjąć statut, wypełnić wniosek itd. Waleryj Bilibucha oficjalnie jest więc związany nie z BChD, lecz z komitetem organizacyjnym partii. I może tak pozostać, bo prezydent Alaksandr Łukaszenka przed laty zwierzył się w rozmowie z „Washington Post”, że chadecji „chyba nigdy nie zarejestrują”.
System władz lokalnych na Białorusi to sowiecka skamielina. Lud pracujący miast i wsi wybiera swoich przedstawicieli do rad wsi, dzielnic, miast, rejonów i obwodów. Ci po wyborze nie mają kompletnie nic do powiedzenia, bo w najważniejszych kwestiach i tak decyduje pionowa struktura władzy, mianowana i podległa prezydentowi. Mimo to aparat państwa co do zasady nie dopuszcza do takich wypadków przy pracy jak Bilibucha. Wybory lokalne są fałszowane tak jak prezydenckie i parlamentarne.
Reklama
Brak uprawnień i świadomość, że do rad i tak dostaną się z góry ustaleni dyrektorzy średniego szczebla z budżetówki czy nauczyciele, sprawiły, że chętnych do kandydowania brakuje. Średnia liczba kandydatów na mandat była niższa niż dwa, czyli w wielu miejscach wybory były bezalternatywne. Mimo to władze z dumą ogłosiły, że do urn poszło 77 proc. Białorusinów. Choć każdy wie, że to liczba wzięta z kosmosu. A garstka opozycyjnych obserwatorów dodaje, że tak brudnych wyborów jeszcze nie widziała.
Reklama
Władza powalczyła o frekwencję. Studenci i mundurowi byli przymusowo zaganiani do urn w trakcie trwającego niemal tydzień głosowania przedterminowego. Im więcej kart zbierze się w urnach przed niedzielą, tym łatwiej manipulować wynikiem. Tym razem udało się udowodnić tzw. karuzelę, czyli dopuszczanie sprawdzonych ludzi do wielokrotnego oddawania głosów. W Naroczy wystarczyło wpisać sobie ołówkiem w dokumencie kod 000-179, by otrzymać kolejne karty, co przetestował na sobie aktywista Dzianis Krauczuk. Aby sekrety władzy pozostały bezpieczne, członkowie komisji przeszkadzali obserwatorom, jak tylko mogli. A operator Biełsatu Andrej Kozieł został pobity przez milicję.
Po co tyle wysiłku, by obsadzić nieistotne stanowiska w radach lokalnych? Każda władza autorytarna potrzebuje legitymacji. A legitymację daje wysoka frekwencja. Głosowanie lokalne to przy okazji dobry test dla struktur państwowych przed ważniejszymi wyborami prezydenckimi i parlamentarnymi. Albo przed referendum, o którego rozpisaniu coraz głośniej się w Mińsku plotkuje. Czy liberalizacja, czy przykręcenie śruby – technologia produkcji pożądanego wyniku wyborczego na Białorusi się nie zmienia. Z każdym rokiem jest za to coraz skuteczniejsza, więc w kolejnej kadencji Waleryja Bilibuchę może już czekać polityczna emerytura.