Jeśli w jakiejś sprawie osobiście występuje prezes Prawa i Sprawiedliwości, to znaczy, że jest to sprawa bardzo poważna. Tak się stało w przypadku nagród dla członków rządu.
Być może to wszystko nie wymknęłoby się spod kontroli, gdyby nie nieudolne komentarze samych zainteresowanych. Palma pierwszeństwa należy się oczywiście Jarosławowi Gowinowi, któremu za ministerialną pensję nie starczyło do pierwszego. Dzielnie mu wtórowali: Witold Waszczykowski („to uczciwie zarobione pieniądze za sukcesy dyplomacji polskiej”), Krzysztof Tchórzewski („za swoją pracę na te nagrody w pełni zasłużyłem z powodu mego olbrzymiego sukcesu negocjacyjnego w Komisji Europejskiej”), a także Beata Szydło („te pieniądze im się po prostu należały”).
Teraz wychodzi jednak na to, że aż tak bardzo się nie należały. Pytanie jednak brzmi: dlaczego dopiero teraz, kiedy mleko już się wylało, spaliło i prawie zdążyło wyschnąć? Kto jak kto, ale Jarosław Kaczyński doskonale rozumie, co wkurza wyborców. Dlaczego nie zareagował wcześniej?
Jedna z możliwych odpowiedzi na postawione wyżej pytanie brzmi: właśnie dlatego, że jest politykiem i stoi na czele partii. Doskonale więc rozumie, że aparat musi się pożywić. I nie chodzi tu o przypinanie tej czy innej partii łatki „złodziei”; tak jest po prostu skonstruowana polityka. Ludzie się w nią angażują i oczekują w zamian wynagrodzenia, bo najczęściej jest to praca w pełnym wymiarze godzin. I jak w każdej pracy, jak ludzie zarabiają za mało, to zaczynają gardłować, pozwalają sobie na niesubordynację i odburkują szefowi. W partii i w polityce też. Inna sprawa, co to znaczy „za mało” i ile to jest „wystarczająco dużo”.
Wysokie notowania mogły uśpić w Prawie i Sprawiedliwości czujność, w końcu partia przeżyła bez większego szwanku ciągnącą się miesiącami (i znacznie bardziej niesmaczną) epopeję misiewiczowską. Na elektoracie większego wrażenia nie zrobiły też kwestie premii dla wylatujących co chwila przez karuzelę kadrową członków zarządów spółek z udziałem Skarbu Państwa. Mogło powstać wrażenie, że wyborcy łykną i te nagrody - w końcu przyznano je przedstawicielom rządu, który cieszy się tak dużym poparciem społecznym.
Bez względu na to, czy faktycznie w PiS kierowano się taką logiką, sytuacja w końcu osiągnęła punkt, w którym było już za późno na półśrodki. Szef PiS zrobił więc to, co robił już wielokrotnie: uciekł do przodu. Zrozumiał, że zwrot nagród czy też przeznaczenie ich na cele charytatywne już nie wystarczy. Sięgnął wiec po znacznie grubszy kaliber: obciął posłom, prezydentom miast, marszałkom. Kara, dla odpowiedniego efektu, musi sięgać dalej niż wina.
Znaczenie tego gestu jest jednak zwodnicze. Po pierwsze, nikt przez ostatnie dwa miesiące nie narzekał na zbyt wysokie uposażenia samorządowców, więc politycy w regionach niesłusznie obrywają rykoszetem w aferze, jaka toczy się w centrali.
Po drugie, obniżka nie dotknęła tych, którzy nawywijali: szef PiS nawet nie zająknął się na temat uposażeń rządowych. A szkoda, bo premie i nagrody od dawna są traktowane w administracji jako uzupełnienie podstawowego uposażenia, zamrożonego i nie uzupełnianego o wskaźnik inflacji.
Po trzecie, obniżka jest symboliczna i w skali wydatków na administrację nic nie znaczy, bo na poziomie krajowym dotyka 560 osób (posłów i senatorów) z 300-tysięcznej armii urzędników szczebla centralnego. Nawet dodawszy do tego grona samorządowców - a przecież na czele każdej gminy stoi ktoś - to i tak kropla w morzu wydatków.
Po czwarte, a być może najważniejsze, decyzja szefa PiS zamyka usta opozycji i przekierowuje debatę na inny tor. Sprzeciw wobec obniżki narazi krytykujących na zarzut kwiku z powodu odsunięcia od koryta.