Paleontolodzy lubią porównywać historię życia na ziemi do zegara: jeśli północ to współczesność, to my pojawiliśmy się na kilka sekund przed tym, zanim ta godzina wybiła. Zastosujmy podobną miarę do zilustrowania dziejów polityki, za punkt wyjścia przyjmując powstanie cywilizacji Mezopotamii, Egiptu i Chin ok. 4 tys. lat p.n.e. Okaże się wówczas, że model głosowania, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni, wprowadzono zaledwie 24 minuty przed północą. Bo dopiero po zakończeniu I wojny światowej zaczęto upowszechniać głosowanie kobiet, co było ukoronowaniem procesu poszerzania praw wyborczych.
Po tym, jak Jarosław Gowin przypomniał pomysł głosowania rodzinnego, tego, by rodzice w wyborach oddawali głos również za własne dzieci, pojawiły się drwiny i głosy oburzenia. A jeśli wam powiemy, że sami będziecie o taką możliwość prosili? Nie teraz, ale za kilka czy kilkanaście lat. Niemożliwe? Prosimy o trochę cierpliwości. Na początku musimy nabrać dystansu.
W Polsce kobiety otrzymały prawo głosu dekretem Józefa Piłsudskiego z 28 listopada 1918 r. głoszącym m.in., że „Wyborcą do Sejmu jest każdy obywatel Państwa bez różnicy płci” oraz „Wybieralni do Sejmu są wszyscy obywatele (lki) państwa posiadający czynne prawo wyborcze”. Te dwa zdania zmieniały polityczną rzeczywistość. Warto pamiętać, że proces przyznawania kobietom praw wyborczych początkowo dotyczył zaledwie kilkunastu państw. Nawet republikańska Francja wprowadziła je dopiero w 1944 r.
Pozostańmy przy analogii z upływem czasu: prawa wyborcze mężczyzn pojawiły się na zegarze zaledwie pół godziny wcześniej. Upowszechniły się bowiem dopiero w XIX w., choć nie bez oporów, bo i sama instytucja parlamentu była stosunkowo młoda. W wyborczym prawie często obowiązywał cenzus majątkowy – z punktu widzenia elit dawanie prawa głosu osobom, które nie miały majątku, było proszeniem się o kłopoty. Ale nawet zmiana prawa nie oznaczała jeszcze, że głos chłopa czy robotnika był równy temu oddanemu przez ziemianina czy przemysłowca – wybory często odbywały się w systemie kurialnym, w którym określone grupy wybierały wskazaną z góry liczbę kandydatów, co pozwalało zachować przewagę warstw uprzywilejowanych. Tak wybierano posłów do sejmu galicyjskiego jeszcze w XX w. Oczywista dla nas zasada „jeden obywatel – jeden głos” to naprawdę młody wynalazek.
Można na obecny model wyborczy spojrzeć jak na ukoronowanie wyborczych dziejów ludzkości i ich punkt docelowy. Ale równie prawdopodobne wydaje się to, że jest to po prostu kolejny etap. Ewolucja systemów politycznych będzie trwała, co pociągnie za sobą debatę o tym, jak oddać reprezentatywność poszczególnych grup w głosowaniu. Propozycja głosowania rodzinnego może mieć właśnie na celu bardziej sprawiedliwe rozłożenie głosów w społeczeństwie. O tym, że „sprawiedliwe” to bardzo elastyczne pojęcie, nie trzeba przekonywać nikogo. W końcu nie tak dawno zakończył się w naszym kraju ustrój, który w całej swojej hipokryzji głosił, że „sprawiedliwie” oznacza po równo. A i obecnie zdania na temat pojęcia sprawiedliwości np. w systemie podatkowym są skrajnie różne. Dla jednych sprawiedliwy będzie podatek liniowy, dla innych progresywny. Dla autorów pomysłu ważne jest danie dodatkowego prawa głosu rodzinie, bo tak należy rozumieć ten pomysł.
Dalszy ciąg materiału pod wideo
Materiał chroniony prawem autorskim - wszelkie prawa zastrzeżone. Dalsze rozpowszechnianie artykułu za zgodą wydawcy INFOR PL S.A. Kup licencję
Reklama
Reklama
Reklama
Reklama