Przed lipcowym szczytem w Brukseli wielu zachodnich polityków i komentatorów wstrzymało oddech. Przywódca wolnego świata, prezydent Stanów Zjednoczonych – kraju będącego opoką Sojuszu Północnoatlantyckiego i szerzej całego bezpieczeństwa transatlantyckiego – Donald Trump tuż przed wylotem na szczyt mówi: „Płacimy 70 proc. wydatków na NATO i szczerze – ono potrzebne jest bardziej im niż nam. Zobaczymy, co się stanie”. Z kolei w czasie burzliwej jak na standardy dyplomatyczne rozmowy z sekretarzem generalnym NATO Trump domagał się natychmiastowego podniesienia wydatków zbrojeniowych przez europejskich członków Sojuszu, a napiętą atmosferę dało się wyraźnie odczuć na szczycie.
Niedługo potem amerykański prezydent spotkał się w Helsinkach w cztery oczy z przywódcą Rosji Władimirem Putinem. Klimat tego spotkania był zgoła inny. O czym rozmawiali politycy, nie wie dokładnie nawet ponoć najbliższe otoczenie Trumpa. Choć do tej pory nie sprawdziły się żadne najgorsze scenariusze, wydaje się, że zaufanie w relacjach transatlantyckich staje się mniejsze, a coraz więcej osób się zastanawia, czy NATO przetrwa. Czy słusznie?
Po co nam ten Sojusz
Jak mają w zwyczaju podkreślać kolejni sekretarze generalni organizacji, NATO jest najpotężniejszym porozumieniem wojskowym w historii. Gromadzi obecnie 29 państw – 27 europejskich oraz USA i Kanadę. Oparty na podpisanym niemal 70 lat temu Traktacie Północnoatlantyckim sojusz gwarantował bezpieczeństwo Europy Zachodniej w czasie zimnej wojny. Oznaczało to przede wszystkim pomoc amerykańską w przypadku radzieckiej inwazji na Zachód.
Sens całej tej instytucji wyraża się w słynnym artykule 5. Traktatu Północnoatlantyckiego stanowiącym w uproszczeniu, że napaść zbrojna na jedno z państw członkowskich traktowana będzie jak napaść na wszystkie, a inne państwa udzielą napadniętemu pomocy. Traktat nie precyzuje jednak, o czym warto pamiętać, jaka ma być to pomoc, a sam artykuł 5. uruchomiony został tylko raz po zamachach terrorystycznych z 11 września 2001 r.
Działania organizacji po zimnej wojnie skupiły się głównie na operacjach wymuszania pokoju i stabilizacyjnych, jak te na obszarze byłej Jugosławii czy w Afganistanie. Brali w nich również udział polscy żołnierze po wstąpieniu naszego kraju do organizacji w 1999 r. W szczytowym okresie operacji w Afganistanie było ich nawet ponad 2,5 tys.
Ostatnio Sojusz zaczął jednak wracać do korzeni, czyli koncentracji na wspólnej obronie swoich członków przed militarną agresją. Był to od dawna postulat m.in. Polski, czyli największego kraju wschodniej flanki NATO, który ze względu na doświadczenia historyczne szczególnie się obawia odrodzenia rosyjskiego imperializmu. Ten postulat nie zawsze trafiał na podatny grunt. Opinie wielu zachodnich państw członkowskich co do roli i głównego obszaru działań Sojuszu zmieniły jednak nielegalna aneksja Krymu przez Rosję, jej militarne zaangażowanie na wschodniej Ukrainie oraz ogólnie agresywna polityka zagraniczna Kremla.
Na kolejnych szczytach NATO wdrażano nowe środki mające odstraszyć Rosję od agresji na któreś z państw NATO i umocnić poczucie bezpieczeństwa krajów wschodniej flanki. Przede wszystkim bowiem państwa bałtyckie czują, iż mogą być kolejnym celem Moskwy. I tak na szczycie w Newport w 2014 r. postanowiono, że siły NATO będą stale, rotacyjnie obecne na wschodniej flance, np. w formie ćwiczeń. Zwiększono do 40 tys. liczbę Sił Odpowiedzi NATO, czyli tych mających przyjść w pierwszej kolejności na pomoc zaatakowanemu sojusznikowi. Wydzielono z nich też szpicę (VJTF), która ma być gotowa do rozmieszczenia w zagrożonym regionie w ciągu maksymalnie kilku dni. Siły lądowe w ramach szpicy liczą ok. 5 tys. żołnierzy.
Na szczycie w Warszawie ustanowiono natomiast wzmocnioną, wysuniętą obecność, czyli cztery batalionowe grupy bojowe liczące po ponad 1 tys. żołnierzy każda, rozmieszczone w państwach bałtyckich i Polsce. Ich znaczenie, poza militarnym, jest przede wszystkim polityczne – gwarantują, że w przypadku ataku na państwa bałtyckie inne państwa NATO, których żołnierze są na miejscu, będą musiały się zaangażować. Wreszcie na szczycie w Brukseli przyjęto inicjatywę 4x30 stanowiącą, iż w przypadku konfliktu lub kryzysu Sojusz będzie miał do dyspozycji w ciągu 30 dni od podjęcia decyzji o konieczności uruchomienia wojsk sojuszniczych siły 30 batalionów, 30 skrzydeł lotniczych (jedno skrzydło to standardowo w NATO 16 samolotów) i 30 okrętów. Jest to już dosyć znacząca siła, nawet w zestawieniu ze zmasowanymi na granicy z NATO wojskami rosyjskimi.
Trump i Turcja
Organizacja, mimo zbliżającej się siedemdziesiątki, wciąż pokazuje swoją skuteczność, co widać na przykładzie konfliktu rosyjsko-ukraińskiego i reakcji na agresywną politykę Kremla. Nie mniej poważne wyzwania płyną też od wewnątrz, i to z najmniej oczekiwanego kierunku – z Waszyngtonu.
Donald Trump jeszcze w czasie kampanii wyborczej atakował Sojusz Północnoatlantycki, nazywając go przestarzałym. Z kolei w wywiadzie dla dziennika „The New York Times” stwierdził, że w przypadku rosyjskiego ataku na państwa bałtyckie zdecyduje, czy udzielić im pomocy dopiero po przeanalizowaniu, czy „wypełniają one swoje zobowiązania wobec nas”. „Jeśli wypełniają swoje zobowiązania wobec nas, odpowiedź brzmi tak” – doprecyzował.
Poprzez „zobowiązania” Trump rozumiał przede wszystkim odpowiednio wysokie wydatki zbrojeniowe. Jest to jak najbardziej słuszny postulat, podnoszony od dłuższego czasu przez kolejne amerykańskie administracje. Na szczycie w Newport państwa NATO zobowiązały się do wydawania na siły zbrojne kwot odpowiadających co najmniej 2 proc. PKB. Obecnie mimo pozytywnych tendencji w zakresie wzrostu wydatków zbrojeniowych z 29 państw jedynie osiem ma do końca roku osiągnąć poziom 2 proc. PKB na obronność (w 2014 r. były to trzy państwa). Tymczasem Stany Zjednoczone wciąż odpowiadają za ponad 70 proc. wydatków obronnych w NATO.
Problemem jest jednak forma. Mówienie o jakiejkolwiek warunkowości art. 5 (w przypadku ataku „najpierw przeanalizujemy”) czy o tym, że NATO jest bardziej potrzebne Europejczykom niż Amerykanom, nie buduje pewności. Zwłaszcza jeśli chodzi o tak wrażliwy obszar jak bezpieczeństwo. Również dla państw bardziej życzliwych Trumpowi, jak Polska, problemem są jego wypowiedzi przychylne prezydentowi Rosji Władimirowi Putinowi. Prezydent USA wielokrotnie deklarował, że chce poprawy relacji z Rosją i widzi w Putinie partnera w tym względzie. Według nieoficjalnych doniesień miał proponować też przywrócenie Rosji do grupy G7, z której została wyrzucona po aneksji Krymu, a nawet sugerować, że Krym należy się Rosji ze względów historycznych.
Ale nie tylko amerykańska administracja traktowana jest jak wyzwanie. Kolejnym jest coraz bardziej nieprzewidywalna polityka Turcji – państwa posiadającego drugą co do wielkości armię w NATO. Oprócz stopniowego rozmontowywania demokracji (Traktat Północnoatlantycki także wspomina o ochronie demokracji) Ankara rozwija intensywne kontakty dyplomatyczne z Rosją, a nawet kupuje od Kremla zaawansowany sprzęt wojskowy. Tym ostatnim może się wręcz narazić na sankcje amerykańskie. Co zrobi Turcja, gdyby do tego doszło?
Co przyniesie przyszłość
Wszystkie te elementy sprawiają, że część państw europejskich chce mieć alternatywę na wypadek, gdyby USA z jakiegoś powodu straciły zainteresowanie NATO. Taką alternatywą ma być po części współpraca obronna w ramach Unii Europejskiej. Dlatego też w ostatnim czasie widzimy gwałtowne przyśpieszenie w tym obszarze. W zeszłym roku uruchomiono przewidzianą jeszcze traktatem z Lizbony stałą współpracę strukturalną w dziedzinach bezpieczeństwa i obrony.
Równocześnie powołano Europejski Fundusz Obronny mający zachęcać państwa Starego Kontynentu do współpracy w dziedzinie przemysłów obronnych i pozyskiwania uzbrojenia, a także ustanowiono mechanizmy wspólnego planowania. Francja z kolei zaproponowała własną, niezależną również od UE, Europejską Inicjatywę Interwencyjną mającą dać zdolność do autonomicznego od USA wojskowego działania w najbliższym sąsiedztwie. To jeszcze daleko od poziomu współpracy w ramach NATO, ale pierwszy krok zawsze trzeba zrobić.
Inne państwa, w tym Polska, przyjmują zgoła odmienną strategię, nie widząc żadnej alternatywy w kwestiach bezpieczeństwa. Im więcej pojawia się problemów w relacjach transatlantyckich, tym bardziej starają się przyciągać do siebie Waszyngton. Stąd deklaracje o woli dalszego podnoszenia wydatków zbrojeniowych, teraz już do 2,5 proc. PKB. Stąd też zabieganie o jak najczęstsze wizyty dwustronne.
Warszawa liczy też, że na tle napięcia w relacjach USA z państwami Europy Zachodniej, zwłaszcza Niemcami, to Polska stanie się swoistym hubem amerykańskiej obecności w Europie. Dlatego też polski rząd przedstawił propozycję rozmieszczenia nad Wisłą stałych baz amerykańskich, a nawet zadeklarował, że częściowo je sfinansuje (w różnych formach nawet do 2 mld dol.).
To może być ryzykowna gra. Z jednej strony szanse na realizację priorytetu polskiej dyplomacji od wielu lat – stałego stacjonowania w Polsce znaczących sił USA – wydają się bardziej realne niż kiedykolwiek. Z drugiej strony, jeśli odbędzie się to na drodze porozumienia dwustronnego z pominięciem pozostałych państw i struktur NATO – a co gorsze, np. w drodze przesunięcia części sił z Niemiec – jeszcze bardziej podważone może zostać zaufanie w Sojuszu Północnoatlantyckim. W interesie Polski byłoby oczywiście, aby wspomniane „stałe bazy” miały charakter natowski i wielonarodowy, ale byłoby to już dużo trudniejsze do osiągnięcia np. ze względu na obawy części sojuszników przed sprowokowaniem Rosji.
Na szczęście do rozpadu Sojuszu jeszcze bardzo daleka droga, a pewne napięcia między Ameryką a Europą miały miejsce w zasadzie od utworzenia organizacji. Nawet gdyby amerykański prezydent z jakiegoś powodu zdecydował się ograniczyć zobowiązania, z pewnością będą utrudniały to waszyngtońska administracja i Kongres zdające sobie sprawę ze skutków takiego posunięcia. Na szali jest przecież amerykańska wiarygodność w skali świata i cały porządek międzynarodowy, jaki wyłonił się po II wojnie światowej. Na razie również Trump mimo systematycznych pohukiwań wobec sojuszników w oficjalnych wystąpieniach podtrzymuje swoje przywiązanie do NATO i art. 5 Traktatu Północnoatlantyckiego, niemniej słowa prezydenta Stanów Zjednoczonych mają ciężar większy niż żelazo i oby nie podważyły ostatecznie zaufania między USA a Europą.
Tekst jest częścią serii artykułów, które ukażą się w DGP, a zostały przygotowane przez ekspertów Fundacji im. Kazimierza Pułaskiego jako wstęp do międzynarodowej konferencji Warsaw Security Forum, jaka odbędzie się 24–25 października w Warszawie, gromadząc premierów, ministrów spraw zagranicznych i obrony oraz ekspertów z ponad 50 państw. Wśród tematów konferencji będą m.in. przyszłość NATO, rola i miejsce Europy Środkowo-Wschodniej, perspektywy dla Bałkanów czy ożywienie Trójkąta Weimarskiego.