Po zamordowaniu Pawła Adamowicza nadzieja, że tragiczna śmierć polityka podziała otrzeźwiająco na ludzi, którzy decydują o polskim życiu politycznym, a także tych bez reszty w nie zaangażowanych, obumiera bardzo szybko. I nie chodzi tu o oczekiwanie na coś tak wzniosłego (zarazem mało prawdopodobnego), jak pojednanie narodowe, zakopujące rów dzielący dwa śmiertelnie skłócone obozy polityczne. Wystarczyłoby rozluźnienie klinczu, w jakim obie strony trzymają Polskę. Gołym okiem widać, że po spoczęciu ciała tragicznie zmarłego prezydenta w grobie, wszystko wróci na stare tory.
Acz natężenie emocji może być jeszcze większe, bo do niedawna krew lała się tylko wirtualna, na forach internetowych. Zamiast próby samoograniczania się, nastąpi jeszcze mocniejsze bicie w piersi, ale nie swoje, lecz oczywiście drugiej strony. Spektakl tak ograny i bezproduktywny, że dla obserwatorów, których nie oszałamia emocjami, wręcz nudny.
W tym sztampowym schemacie pogrzeb prezydenta Adamowicza staje się pauzą, która wprawdzie nic nie zmienia, ale z upływem czasu wyrośnie do symbolicznej rangi. Tak się bowiem z Polakami dziwnie składa, że głośne pogrzeby zawsze mają swój symboliczny kontekst. Kiedy w listopadzie 1855 r. zmarł w Konstantynopolu Adam Mickiewicz, nic nie obrazowało lepiej braku nadziei na to, by ówczesne pokolenie Polaków było zdolne do solidarnego działania na rzecz odzyskania niepodległości. Wieszcz pojechał do stolicy Turcji, żeby godzić gen. Władysława Zamoyskiego z Michałem Czajkowskim.
Obaj nominalnie współpracowali z „Hotelem Lambert” i na zlecenie księcia Jerzego Czartoryskiego próbowali formować, za zgodą sułtana, polskie legiony. Trwała wojna krymska i Rosja ponosiła kolejne klęski. To zrodziło iskierkę nadziei, iż zachodnie mocarstwa poprą projekt odbudowy Rzeczpospolitej. Tymczasem Zamoyski zwalczał wpływ Czajkowskiego na sułtańskim dworze, zaś Czajkowski podgryzał Zamoyskiego. Obaj formowali legiony, ale osobno. Jeden dla zwolenników stronnictwa „arystokratów”, drugi dla „demokratów”. Turcy zaś zachodzili w głowę o co tak na prawdę Polakom chodzi?
Interwencja Mickiewicza nic nie dała. Na dokładkę poeta zaraził się cholerą i zmarł. Zgon narodowego wieszcza szczerze zasmucił na kilka dni wszystkich Polaków. Po czym dał okazję do rozpętania nowego konfliktu. Skupieni wokół księcia Czartoryskiego konserwatyści chcieli wielkiemu poecie urządzić pogrzeb w specjalnie wzniesionym nad Cieśniną Bosfor kopcu z mauzoleum. Tak, aby było ono widoczne dla każdego z morza i lądu. Pomysł lansowany przez gen. Zamoyskiego rozwścieczył emigracyjną lewicę. Przez trzy miesiące walczyła ona o rezygnację z mauzoleum i sprowadzenie zwłok wieszcza do Paryża. Wreszcie to osiągnięto. Ciało poety spoczęło na cmentarzu w podparyskim Montmorency. Niby był to jakiś kompromis, a nikt nie czuł się zadowolony. Dopiero powtórny, huczny pogrzeb, jaki 35 lat później urządzono poecie na Wawelu, usatysfakcjonował większość Polaków.
W tym samym czasie w posiadającej szeroką autonomię Galicji odżywały nadzieje na niepodległość. Kiedy wreszcie nadeszła pewność, iż Polskę czeka wspaniała przyszłość rozwiały dwa pogrzeby. Ten pierwszy ostudził rozgrzane do białości emocje Polaków zarówno z Ruchu Narodowego, jak i stronnictw lewicowych. Gdy składano do grobu, zastrzelonego Gabriela Narutowicza obie strony konfliktu cofnęły się o krok, ocalając świeżo odzyskane, własne państwo przed wojną domową. Jednak zamach na prezydenta wzmocnił wzajemną nienawiść. Zatruła ona młodą demokrację i zmęczeni politycznymi sporami ludzie mieli serdecznie dość takich rządów.
Dlatego z nadziejami witali w 1926 r. zbrojny przewrót, przeprowadzony przez Piłsudskiego. Ulatywały one stopniowo i zaledwie dziewięć lat później, gdy chowano Marszałka, pozostało już tylko przeczucie, że nawet nadzieje na trwałość polskiej niepodległości są złudne. Szły wszystkie pułki ze sztandarami, wspaniała piechota, kawaleria, artyleria. Bębny warczały głucho. Było to widowisko groźne, wspaniałe, imponujące, zwłaszcza w chwili, kiedy poza trumną Marszałka zaczęły się kłębić coraz czarniejsze chmury i błyskawice zaczęły bić poza tą trumną. I wszystkich ogarnął nastrój zgrozy i obawy, co będzie z Polską – wspominał Stanisław Cat Mackiewicz pożegnanie Piłsudskiego w stolicy.
Znamienne, że podobny nastrój odczuwali ci, którzy pod koniec maja 1981 r. szli ulicami Warszawy w kondukcie za trumną kardynała Stefana Wyszyńskiego. Prymasa żegnało wówczas osobiście około miliona Polaków, tak jak niegdyś Marszałka. Zaś na szarfie wieńca, niesionego przez delegację „Solidarności”, widniał napis: „Niekoronowanemu Królowi Polski”. Jednak strachowi przed nadchodzącą przyszłością towarzyszyła nadzieja, iż mimo wszystko PRL może się zmienić na lepsze. Pół roku później złudzenia uciął stan wojenny.
Choć przecież reżym w końcu upadł, tylko trwało to dłużej i potoczyło zupełnie inaczej niż się spodziewano. Podobnie zupełnie inaczej, niż powszechnie sądzono, zmieniła się Polska po śmierci Jana Pawła II. Dni żałoby, gdy chyba po raz ostatni Polacy zachowywali się tak solidarnie i niemal wszyscy zdawali wierzyć, że tworzą jeden naród, niosły nadzieję na zbudowanie trwałej wspólnoty. Tymczasem chęć do współpracy i jednania się wszystkich, ze wszystkimi bardzo szybko minęła. Tak na prawdę ducha dojrzałej III RP oddał pogrzeb Lecha Kaczyńskiego.
Najpierw smutek, żałoba i nowa potrzeba powszechnego pojednania, a w tle gigantyczny tłum obywateli, ciągnących do Pałacu Prezydenckiego, żeby pożegnać głowę państwa i jego małżonkę. Po czym wszystko co dobre i dające nadzieję pryskało w zderzeniu z nowymi zarzewiami konfliktu. Począwszy od sporu, czy Lech Kaczyński zasługuje, by spocząć na Wawelu. Uczestnicy awantur łamali wszelkie, możliwe tabu, ponoć ważnego w Polsce szacunku dla zmarłych. Gdy się widziało na Krakowskim Przedmieściu krzyż z puszek piwa marki „Lech” trudno było wzbudzić w sobie nadzieję na spokojniejszą przyszłość. Natomiast pewność, iż druga strona będzie chciała się „odwinąć” i owszem.
Tak więc pamiętne pogrzeby niczego w Polakach nie zmieniają, a co najwyżej dają paliwo do nowych sporów. Za to z biegiem lat stają się symbolicznym podsumowaniem swoich czasów. Być może ten Pawła Adamowicza, mający miejsce pół roku przed trzydziestymi urodzinami III RP, będzie symbolizował kiedyś jej zmierzch. Choć byłoby lepiej, aby stanowił pauzą przed jakimś początkiem. No bo przecież, gdy umiera jedna nadzieja, w końcu zawsze rodzi się nowa. Trzeba tylko na nią poczekać.