Oczywiście to postanowienie byłoby niekompletne i nieważne, gdyby pozostało wyłącznie w waszej głowie. Europejski zwyczaj nakazuje, byście dokładnie je opisali na pięciu ryzach papieru A4, określając jednocześnie całe mnóstwo szczegółów: kolor farby (np. mglisty poranek na pustyni Gobi czy może oszroniony sutek Wenus z Milo), ile litrów tejże będziecie potrzebowali, zamierzacie mieszać ją ręcznie czy za pomocą specjalnej nakładki na wiertarkę, ile prądu zużyjecie w tym drugim przypadku, jaki dokładnie rozmiar i strukturę włosia powinien mieć wałek malarski, jaka jest powierzchnia ścian, jak daleko macie do najbliższego sklepu budowlanego, czy folia, jaką zabezpieczycie podłogę, będzie miała certyfikat ISO 9001, co zamierzacie zrobić z pustą puszką po farbie, ile wody zużyjecie do umycia wałka po malowaniu, jak będzie wyglądała procedura schnięcia ścian, skąd weźmiecie pieniądze na inwestycję, a przede wszystkim – ile dwutlenku węgla wyprodukujecie w trakcie całego przedsięwzięcia.
Bo może się okazać, że podczas każdego waszego pociągnięcia pędzlem na Grenlandii będzie umierała jedna foka. Może zatem w ogóle powinniście zrezygnować z pomysłu? Przecież ten grzyb w rogu i tłuste plamy po paluchach waszych dzieci nie wyglądają tak źle. W sumie, jak zmrużycie oczy, to całość układa się w coś na kształt „Krzyku” Edvarda Muncha. Tak naprawdę zatem macie w domu sztukę, a nie zaciek.
Zresztą nawet jeżeli dojdziecie do wniosku, że malowanie się odbędzie, to istnieje spore ryzyko, że jednak nie nastąpi. Bo zgodę na nie najpierw będzie musiała wydać gmina, potem Ministerstwo Kultury, Urząd ds. Cudzoziemców, lokalna organizacja ekologiczna, Komisja Europejska, sanepid, a na końcu - wasi sąsiedzi. Wystarczy, że wasz pies jednemu z nich pozostawił kiedyś brudny problem przed furtką, a do końca swoich dni będziecie skazani na życie w towarzystwie pleśni.
Właśnie tak działa Unia. Jej problemem nie jest brak pomysłu na rozwój, deficyt innowacyjnych firm czy technologiczne zacofanie. Prawdziwy problem tkwi w biurokracji i regulacjach. W tym, że chcemy wszystko zaplanować z najdrobniejszymi szczegółami, uwzględniając przy tym interes każdego kraju, grupy społecznej i każdej owcy pasącej się na górskiej połoninie. Wszystko ma swoje skomplikowane, długie i idiotyczne procedury. A Chińczycy w poniedziałek o 9 rano wpadają na pomysł wybudowania fabryki baterii do aut elektrycznych, a już o godz. 13 wbijają pierwsze łopaty w ziemię, zaś z masową produkcją ruszają najdalej w czwartek. U nas najpierw trzy lata zbiera się wszystkie niezbędne dokumenty, potem rok wypełnia papiery związane z RODO, a kiedy biurokracja jest w końcu załatwiona, okazuje się, że inwestycja nie ma sensu, bo w tym czasie Azjaci zdążyli zawładnąć rynkiem. Albo przed waszymi drzwiami staje grupa 50 osób z widłami, którym się nie podoba, że zamierzacie produkować baterie tuż w pobliżu ich grządek z pomidorami i cukinią. Jeżeli jesteście ambitni i chcecie się rozwijać, to dochodzicie do wniosku, że w takim wypadku najrozsądniejsza będzie przeprowadzka do Państwa Środka.
Reklama
Azjaci nie są mądrzejsi, sprytniejsi ani bardziej innowacyjni od Europejczyków. Są po prostu dużo szybsi. I nie dotyczy to tylko Chińczyków, lecz także Koreańczyków. Spójrzcie na globalną karierę, jaką zrobiły Samsung, LG, Kia czy Hyundai. I w jakim tempie się to odbyło. Te dwie ostatnie firmy jeszcze wczoraj produkowały wozy atrakcyjne jak grzybica stóp, a dzisiaj robią samochody, które wyprzedzają nawet europejską konkurencję. Nie, nie pomyliłem się – nie gonią, nie zrównały się, ale wyprzedzają. I mam tu na myśli dwa modele: Hyundaia i30N Fastback oraz Kię ProCeed GT.
Reklama
Model i30N Fastback to i30N, któremu założono plecak. Jest przez to o kilka centymetrów dłuższy, dzięki czemu do bagażnika wchodzi jedna duża walizka więcej. Nieco przerośnięty zad oznacza też ciut większą wagę, a zawieszenie zyskało nieco bardziej komfortowe nastawy. Efekt finalny jest taki, że fastback jeździ jeszcze lepiej niż hatchback! W szybkich zakrętach wydał mi się bardziej stabilny, z kolei na nierównych drogach nie miałem wrażenia, że mój kręgosłup zaraz złoży się jak kostki domina. W trybie komfortowym auto jest bliskie zwykłemu, nudnemu i poprawnemu i30 – względnie ciche, spokojne i nienarzucające się.
Ale zaraz po wejściu w tryb „N” zaczyna się zachowywać jak opętany rottweiler – toczy pianę z pyska, warczy, szczerzy kły i potrafi pogonić was tak, że po krótkiej przejażdżce poczujecie, jak wasze pachy zamieniają się w jeziora. To obecnie najlepszy hot-hatch na rynku. I nie dlatego, że jest szybki (275 KM w wersji Performance, 6 s do setki i maksymalnie 250 km/h), ale dlatego, że ma charakter. Podczas gdy europejscy producenci ugrzeczniają tego typu wozy i starają się, by ich spaliny miały zapach od Lacoste’a, Hyundai poszedł na całość – stworzył auto, w którym każde wciśnięcie gazu jest jak cios pięścią prosto w nos śpiącej pumy. Zrobisz to i już po milisekundzie wiesz, będziesz miał problem z dopraniem spodni.
Z Kią ProCeed GT jest trochę inaczej. Zacznijmy od tego, że mamy tu do czynienia z nadwoziem shooting brake, czyli czymś absolutnie niespotykanym w tym segmencie. A to świadczy o tym, że Koreańczycy są już tak odważni i pewni siebie, że nie tylko reagują na trendy w motoryzacji, ale zaczynają je wyznaczać. I robią to bez kompleksów i bezkompromisowo. Oraz bardzo szybko – ProCeed GT to jedno z najlepiej prowadzących się kompaktowych kombi w historii motoryzacji, w związku z czym czułem się zobowiązany do pokonywania nim zakrętów w trybie „goni mnie rój wściekłych pszczół”. Trudno opisać słowami to, na jak dużo pozwalają zawieszenie i układ kierowniczy tego wozu – coś takiego jak podsterowność na suchej nawierzchni w ogóle tu nie występuje, podobnie jak nerwowość. Zdenerwowani możecie być najwyżej wy, gdy w drodze do przedszkola będziecie za dobrze się bawili i śniadanie, które przed chwilą zjadły wasze dzieci, uda się w drogę powrotną. Wierzcie mi – cholernie trudno usuwa się z zamszu nieprzetrawione do końca płatki śniadaniowe z mlekiem i parówki.
Poza tym ProCeed GT ma prawie 600-litrowy bagażnik, 204 konie, do setki rozpędza się w 7,5 s, maksymalnie wyciąga 230 km/h, a do tego niemal kompletne wyposażenie, łącznie ze skórzano -zamszowymi bardzo wygodnymi sportowymi fotelami, reflektorami LED, paroma systemami wspomagającymi prowadzenie, sportowym podwójnym wydechem, systemem multimedialnym, bezkluczykowym dostępem itd. A to wszystko za 110 tys. zł. Czyli jakieś 20 tys. zł mniej niż porównywalne auta z europejskim aktem urodzenia. Wygląda więc na to, że nie dość, że Azjaci będą w stanie znacznie szybciej przeprowadzić malowanie salonu, to jeszcze zrobią to lepiej i taniej niż my.