Biorę te obawy za dobrą monetę i zakładam, że kryje się za nimi nie niechęć do PO, lecz troska o Polskę. Chcę jednak uspokoić zaniepokojonych. Polska ma się dzisiaj lepiej niż kiedykolwiek po 1989 roku. Wreszcie jest szansa na lojalną koalicję rządową, na usprawnienie państwa czy odpolitycznienie gospodarki. Oczywiście, nowy rząd nie będzie miał drogi usłanej różami. Silna opozycja, groźba weta prezydenckiego, a przede wszystkim masa nierozwiązanych problemów odziedziczonych po poprzednikach. Wszystko to sprawia, że ekipę rządową czeka coś w rodzaju biegu na 400 metrów przez płotki, czyli najbardziej wyczerpującej konkurencji lekkoatletycznej.

Reklama

Na początek trzeba ustalić, co jest ważne, a co można odłożyć na później. Na pewno trzeba rozliczyć działania tajnych służb i Ministerstwa Sprawiedliwości, bo tego oczekują miliony Polaków. Ale nie można koncentrować się na rozliczeniach! Bez porównania ważniejsze i niecierpiące zwłoki są takie sprawy, jak przyspieszenie budowy autostrad, obniżenie i uproszczenie podatków, dokończenie reformy emerytalnej, głębokie zmiany w służbie zdrowia przypominającej dzisiaj Trójkąt Bermudzki, w którym bez śladu giną ogromne sumy naszych pieniędzy, doinwestowanie i unowocześnienie edukacji, przezwyciężenie paraliżu sądów (zwłaszcza gospodarczych), uproszczenie przepisów, ograniczenie biurokracji, przyspieszenie procesów inwestycyjnych, reforma prawa budowlanego...

Uff! Tę listę mógłbym ciągnąć bez końca. Zaległości uzbierało się nie na jedną kadencję rządową, ale przynajmniej na kilka. Przed rokiem 2005 Polska przypominała raczej republikę bananową niż praworządne, sprawiedliwe i sprawne państwo. Ostatnie dwa lata uważam za w ogromnej mierze zmarnowane. Nie da się skutecznie walczyć z korupcją tylko przez rozbudowywanie do granic absurdu systemu kontroli czy zastępowanie dotychczasowych urzędników "swoimi", w których jest "samo dobro". Trzeba stworzyć jasne prawo, przejrzyste procedury, uczciwe konkursy. Trzeba zlikwidować uznaniowość, sprywatyzować większość przedsiębiorstw będących własnością skarbu państwa, tak by nie były one "łupami" zwycięskich oligarchii partyjnych.

Pod jednym względem mogę z góry przyznać rację Zdzisławowi Krasnodębskiemu. PO na pewno zmieni politykę zagraniczną. Polska leży w Europie, a nie na kontynencie amerykańskim. Dlatego naszym najważniejszym partnerem jest UE, a nie USA. Gospodarcza i energetyczna suwerenność Polski wobec Rosji wymaga wsparcia ze strony silnego sojusznika. Rząd Jarosława Kaczyńskiego miał nadzieję, że takim sojusznikiem będą USA. Ale Amerykanie nie kiwnęli w naszej sprawie palcem. Teraz kolej na szukanie sojusznika w Unii.

Reklama

Na pewno wzmocnienie polskiej pozycji wobec Rosji wymaga poprawy stosunków z Niemcami. Z naszym zachodnim sąsiadem dzieli nas parę spraw spornych, przede wszystkim Gazociąg Bałtycki. W tych sprawach nowy rząd będzie negocjował równie twardo co poprzednia ekipa. Ale czym innym są twarde, profesjonalne negocjacje, a czym innym bicie pięścią w stół i odgrzewanie antyniemieckich fobii. Mogę się z profesorem Krasnodębskim założyć o każdą sumę, że tacy politycy, jak Władysław Bartoszewski, Jacek Saryusz-Wolski czy Radek Sikorski wynegocjują dla Polski bez porównania więcej niż Anna Fotyga.

Zmienią się bowiem metody naszej polityki zagranicznej, a nie jej cele. Najważniejszym z tych celów jest zapewnienie Polsce nie tylko formalnej suwerenności, ale także realnej podmiotowości na arenie międzynarodowej. Jestem pewien, że Donald Tusk będzie tu skuteczniejszy niż Jarosław Kaczyński.

Mogę zapewnić Zdzisława Krasnodębskiego, że Platforma nie przesunie się na lewo. Że w sprawach obyczajowych nie będziemy starali się upodobnić Polski do "postępowych" krajów Europy Zachodniej. Przeciwnie, silne przywiązanie do religii, do tradycji i wartości, jaką jest naród, uważamy za wielką polską przewagę. Platforma popiera wolny rynek. Ale równie ważne są dla nas tradycyjne wartości i więź solidarności. W rzeczywistości PO to jedyna nowoczesna partia prawicowa w naszym kraju. Mam nadzieję, że dzięki lojalnej współpracy z PSL po czterech latach stworzymy zalążek szerokiej formacji centroprawicowej (coś na kształt niemieckiej koalicji CDU/CSU).

Reklama

Rządy PO nie będą oznaczały ani powrotu do patologii III RP, ani "rekonkwisty", czyli zemsty na ludziach PiS czy zniszczenia sensownych elementów polityki rządu Jarosława Kaczyńskiego. Takim sensownym elementem była polityka historyczna, czyli przywracanie Polakom dumy narodowej. Sensowny kierunek miała również polityka prorodzinna, realizowana przez minister Kluzik-Rostkowską czy działania minister Gęsickiej zmierzające do sprawnego wykorzystania funduszy europejskich. Za duże osiągnięcie ostatnich dwóch lat uważam utorowanie drogi do kariery rzeszom młodych, dobrze wykształconych ludzi o prawicowych poglądach. Przed rokiem 2005 byli oni pozbawieni możliwości pracy w administracji rządowej. Duża część z nich dobrze wykorzystała swoją szansę i powinna być zagospodarowana przez nowy rząd. Niezależnie od etykietek partyjnych.

Pora bowiem najwyższa zakończyć "zimną wojnę domową", która podzieliła Polaków dwa lata temu. Chcemy przecież upodobnić Polskę do Republiki Irlandii, a nie Irlandii Północnej. Warszawa ma przypominać Dublin, a nie Belfast podzielony na dwie nienawidzące się społeczności.

Między PO a PiS istnieje wiele różnic programowych i partie te są skazane na rywalizację, a nie na współpracę. Istnieje jednak wiele obszarów, w których racja stanu wymaga zawieszenia sporów. Potrzebny jest nam ponadpartyjny pakt na rzecz Polski. Musimy ustalić listę problemów, które rozwiązywać będziemy wspólnie, a nie przeciw sobie. W sprawach drugorzędnych możemy się różnić, a nawet walczyć ze sobą. W sprawach naprawdę ważnych - moja ręka wyciągnięta jest do zgody.