Przed Tuskiem stoi bowiem wyzwanie rzucone przez blisko siedem milionów wyborców głosujących nie tyle za Platformą, ile przeciw PiS. Kluczowe będzie to, czy PO zdaje sobie z tego sprawę i jakie wnioski wyciągnie z tej sytuacji.
Od kilku dni przyszły premier jak mantrę powtarza słowo "normalność". Ale przynajmniej kilka razy on albo ludzie z jego formacji zdążyli już tej normalności zaprzeczyć. Pierwszy raz, kiedy nowa ekipa zaczęła bronić Zbigniewa Ćwiąkalskiego przed naturalnymi i spodziewanymi atakami PiS. Zaczęło się tłumaczenie, że to nie anty-Ziobro, że nie popuści bandziorom i że gorącym żelazem wypali korupcję. Na końcu głos zabrał Donald Tusk i grzmiącym głosem oznajmił, że Platforma będzie bezwzględna wobec korupcji.
Jeśli jednak rekordowa liczba wyborców powiedziała PiS-owi "nie", to sprzeciw ten dotyczy także sposobu, w jaki ekipa Zbigniewa Ziobry zabrała się za walkę z tym procederem. Ludzie - owszem - chcą likwidacji korupcji. Ale nie chcą pokazowych seansów filmowych z posłanką albo posłem w rolach głównych. Chcą rzeczywistej likwidacji tego bolesnego i odrażającego wrzodu.
Przyszły premier, opowiadając jednak o bezwzględnej walce z korupcją, wchodzi w buty PiS-u. Kolejny raz przynajmniej przejmuje retorykę Kaczyńskiego tak, jakby nie pamiętał, że dwa lata temu licytacja z PiS-em przyniosła mu upokarzającą klęskę. Jakby mu umknęło, że ostatnie wybory wygrał, będąc anty-Kaczyńskim i prowadząc do zwycięstwa anty-PiS. Jeśli powiedzenie, że Ćwiąkalski to anty-Ziobro, pchnęło Donalda Tuska do takiej retoryki, to strach pomyśleć, kim i czym będą on i jego partia po pół roku starć z taką opozycją jak PiS. Ćwiąkalski powinien być anty-Ziobrą nie dlatego, że Zbigniew Ziobro wszystko robił źle - ale dlatego, że powinien realizować idee i koncepcje, którym jest wierny od lat.
Normalności nie ma też w służbie zdrowia. Nie dlatego, że niewystarczającymi pieniędzmi gospodaruje się czasem mało racjonalnie - także dlatego, że próbuje się nas przekonać, że w ochronie zdrowia prywatne znaczy podejrzane. Pamiętam, jak PiS zaprezentowało obrzydliwą reklamówkę przedwyborczą, w której prywatny szpital oznaczał śmierć pacjenta.
I pamiętam, z jakim przerażeniem posłowie PO zapewniali, że nigdy nie chcieli prywatyzacji szpitali. Ta ucieczka od odpowiedzialności długo jeszcze będzie rzucała cień na zdolność nowej ekipy do prawdziwej reformy. Pani minister Ewa Kopacz na razie daje znaki dymne, zapowiada, że sprawie trzeba się przyjrzeć, że analiza europejskich rozwiązań nie daje jednoznacznej odpowiedzi, że trzeba ostrożnie. Tak jakby bała się otwarcie powiedzieć to, co jasne i oczywiste, choć na razie skażone piętnem PiS-owskiej propagandy - że prywatne szpitale są tak samo potrzebne jak państwowe, że można w nich leczyć tanio i skutecznie, że może w nich pracować zadowolony i dobrze opłacony personel i że wcale nie kosztują pacjenta więcej niż to, co z mozołem odkłada co miesiąc w postaci składki ubezpieczeniowej. Jeśli przez pierwszych sto dni takie zapewnienia ze strony nowej minister nie padną i co więcej - nie będą wdrażane - za rok Donald Tusk będzie obserwował z okien swojego gabinetu nowe białe miasteczko.
Ze szczególnym zainteresowaniem oczekiwałem rozwinięcia hasła "normalność" w mediach publicznych. Dwie wypowiedzi premiera Tuska w tej sprawie nie dały mi jednak żadnej jasności, a tylko namnożyły wątpliwości. Jeśli sposobem na odpolitycznienie TVP ma być pozbawienie jej choćby w części wpływów z abonamentu, to zaczynam się dziwić. A gdy słyszę, że telewizja publiczna ma realizować misję, utrzymując się z reklam, to zaczynam się bać.
"Wiadomości" nawet pozbawione połowy widzów zawsze będą celem, po który brudne łapska wyciągają kolejne ekipy. Albo się odetnie polityków raz na zawsze od placu Powstańców, albo żaden szacher-macher z abonamentem niczego nie zmieni. Przecież nawet programy publicystyczne w telewizji Polonia, które w Polsce oglądało najwyżej 50 tysięcy osób, były w połowie lat 90. obiektem pożądania za strony PSL. Każde "okienko", w którym się mogą pokazać posłowie, będzie celem ich szturmu. Abonament nie ma tu nic do rzeczy. Kompletnie nie rozumiem, jak Platforma chce wymusić ambitne programy w TVP, pozostawiając tej instytucji prawo emisji reklam. Reklamy to prosta droga do codziennej "Randki w ciemno" i tandetnych łamańców na lodzie.
Zgoda co do konkursu o publiczne pieniądze. Owszem, niech się ścigają Wołoszański i "Twierdza szyfrów" z twórcami TVN-owskich "Wielkich ucieczek". Niech stacje biją się o "Rozmowy na nowy wiek". Ale niech te perełki nie toną w morzu tandety spod znaku medialnej bijatyki Dody z Saletą. To jest wyzwanie dla nowego ministra kultury, który - jak słyszę - ma zarządzać tym ambitnym budżetem na ambitne produkcje. Donald Tusk chce normalności - wyborcy też. Pytanie, czy to ta sama normalność.