Wierzę, że symboliczną datą – choć w zupełnie innym wymiarze – stanie się dla przyszłych pokoleń 13 grudnia 2007 roku. Dzisiaj państwa członkowskie Unii Europejskiej podpisują w Lizbonie traktat rewizyjny, zmieniający traktat o Unii Europejskiej i traktat ustanawiający Wspólnotę Europejską. Tym samym zostaje zamknięty pewien rozdział w historii Unii – wieloletnia dyskusja nad kształtem jednoczącej się Europy, nad modelem jej funkcjonowania i dostosowaniem do nowych wyzwań. Jeżeli Europa – jako związek suwerennych państw – ma być liczącym się podmiotem na globalnej arenie, nie może zamykać się na zmiany. Nie chodzi tu jedynie o zmiany mechanizmów podejmowania decyzji – równie ważne jest otwarcie się na nowych członków. Polska trzy i pół roku temu dołączyła do unijnego grona także po to, by móc wspierać tych partnerów, którzy mają proeuropejskie aspiracje. Myślę tu przede wszystkim o Ukrainie.

Reklama

Kończący się dziś etap refleksji nad przyszłym kształtem Unii był i dla Polski, i dla pozostałych krajów członkowskich niezmiernie ważną lekcją. Nowe państwa członkowskie udowodniły, że chcą i potrafią brać odpowiedzialność za przyszłość Europy, że są w stanie zgłaszać konstruktywne propozycje. W debacie nad traktatem nie brakowało ostrych wypowiedzi, momentów kryzysowych, nieporozumień, wydawałoby się, nie do przełamania. A jednak w trudnych momentach zwyciężało myślenie nie o własnych, partykularnych interesach, ale o Europie jako o wspólnym dobru, wartości łączącej wszystkich unijnych partnerów. Kluczem do sukcesu okazał się rozsądny kompromis, będący równowagą między narodowymi interesami a niezbędnym ograniczeniem suwerenności poszczególnych krajów.

Z punktu widzenia Polski – udało się nam wynegocjować to, co było możliwe do wynegocjowania. Warto przypomnieć, że ci, którzy dziś chwalą traktat reformujący, jeszcze kilka miesięcy temu krytykowali polski rząd i prezydenta albo za, ich zdaniem, zbytnią ustępliwość, albo za rzekome awanturnictwo. Na czym to awanturnictwo miało polegać? Otóż na tym, że dążono, aby negocjowany dokument uwzględniał rzeczywistą pozycję naszego państwa w Unii Europejskiej, był maksymalnie precyzyjny i nie stał się w przyszłości zarzewiem konfliktów szkodzących europejskiej jedności. Zawsze będę pamiętał czerwcowe posiedzenie Rady Europejskiej w Brukseli, podczas którego do świtu negocjowaliśmy polskie postulaty. Udało się znaleźć zadowalający Polskę i jej europejskich partnerów kompromis: wydłużono okres stosowania systemu nicejskiego, osiągnięto porozumienie w zakresie stosowania mechanizmu z Joaniny. Obawy tych, którzy doradzali Polsce strategię kapitulacji, nie sprawdziły się: Polska kolejny raz w ciągu ostatnich dwóch lat zyskała w oczach unijnych partnerów jako kraj, który umie walczyć o swoje, ale jest gotowy do ustępstw w imię wspólnego, europejskiego interesu.

Dyskusja nad traktatem pokazała, jak bardzo nierealna jest dziś wizja Unii Europejskiej jako państwa federalnego. Gdyby było inaczej, droga do lizbońskiego traktatu byłaby bez porównania krótsza i mniej wyboista. W społeczeństwach 27 krajów, tworzących dziś Unię, istnieje świadomość korzyści, które daje funkcjonowanie w jej ramach, ale istnieje też silne poczucie narodowych interesów i narodowej specyfiki. Być może w przyszłości, za kilka pokoleń, będzie można już mówić o wspólnej europejskiej opinii publicznej, o europejskim patriotyzmie. Na razie jednak przyszłość Unii to związek suwerennych, silnych państw narodowych. Historia uczy, że wszelkie eksperymenty geopolityczne, mijające się z odczuciami narodów, kończą się bardzo źle. Polacy, jako naród przez niemal pół wieku poddawany takiemu eksperymentowi, doskonale zdają sobie z tego sprawę.

Reklama