Kamil Durczok: Tusk ma czas do wiosny
Nie szukajmy jednego źródła we wszystkich dzisiejszych niepokojach społecznych. Inne są bowiem powody lekarskich protestów, a inne motywacje górniczego strajku. Protest górników w "Budryku" należy widzieć jako jednostkowy przypadek. U lekarzy chodzi o wieloletnie zaniedbania.
Sytuacja w służbie zdrowia będzie kroczyła od awantury do awantury. Lekarze, prędzej czy później, dostaną podwyżkę, potem drugą. Nie mogą dostać wszystkiego, czego chcą. Najważniejsze są jednak decyzje systemowe rządu.
Na razie mamy ledwie zarysy trzech projektów ustaw, czwarty poznamy w przyszłym tygodniu. Wtedy okaże się, na ile rząd będzie zdeterminowany, by dokonać realnych zmian w służbie zdrowia. A musi znaleźć większe pieniądze - bez tego dyskusja czy szpitale powinny być spółkami prawa handlowego, czy nie, nie ma sensu. Jak nie będzie pieniędzy, to upadnie i spółka, i państwowe czy samorządowe przedsiębiorstwo.
Na razie nie umiem odpowiedzieć na pytanie, czy premier Tusk odważy się w najbliższym czasie zacząć duże reformy. Jeśli nie, to przeje ogromny kapitał społecznego zaufania i za rok obudzi się z niskim poparciem. A wtedy już na pewno nie podejmie dwóch fundamentalnych reform: służby zdrowia i finansowej. Reformy muszą się rozpocząć najdalej późną wiosną. Jeśli nie, rząd wejdzie na równię pochyłą, po której będzie się błyskawicznie staczał. Wszystkiego będzie ubywało: ludzkiej cierpliwości, poparcia dla rządu i cierpliwości rządzących (czego namiastkę mieliśmy na ostatniej konferencji Tuska). W najbliższym czasie rozstrzygnie się, czy Tusk to mąż stanu i wielki premier
Kamil Durczok, szef Faktów TVN.
Dorota Gawryluk: Donald Tusk wpadł w pułapkę
Obecne strajki w służbie zdrowia, strajki górników, a niedługo być może strajki nauczycieli nie są niczym nowym. Borykały się z nimi wszystkie rządy. Zastanawiające jest jednak to, że mamy do czynienia z wyjątkową eskalacją protestów i żądań, a napięcie sięga zenitu.
Nie jestem zdziwiona. To wynik rozbudzonych oczekiwań i sposobu uprawiania polityki przez Platformę. Gdyby PiS było dzisiaj u władzy i miało do czynienia z tego typu protestami, pewnie tłumaczyłoby się tym, że układ chce go zniszczyć. PO natomiast nie może używać tego rodzaju argumentów. Jeśli obiecywało się drugą Irlandię i szybką poprawę sytuacji lekarzy, pielęgniarek i innych niezadowolonych grup społecznych, to trudno było nie przewidzieć, że natychmiast po zmianie rządu zaczną się domagać spełnienia obietnic. Dziś poziom ich frustracji jest wprost proporcjonalny do poziomu oczekiwań wobec nowego rządu.
Sądzę, że do protestów będą dołączać kolejne grupy liczące na ustępstwa rządu. Kiedy, jak nie teraz, mogą liczyć na wyrwanie czegoś dla siebie? To fatalnie wpłynie na notowania i pozycję rządu, który zamiast uprawiać politykę, będzie musiał zajmować się gaszeniem licznych pożarów. Podejrzewam, że będzie to przyczyną napięć także wewnątrz rządu, zwłaszcza między koalicjantami. PSL może nie chcieć współodpowiadać za niezadowolenie społeczne.
Donald Tusk wpadł w pułapkę. Jak z niej wybrnie? Widać, że uśmiech powoli schodzi z ust premiera i coraz więcej u niego nerwowości.
Janusz Rolicki: Bunt inteligencji
Ostatnie protesty to w gruncie rzeczy bunt inteligencji budżetowej. To dzieło zbiorowe wszystkich rządów i prezydentów po roku 1989. Dopóki władze nie poprawią sytuacji lekarzy, nauczycieli szkolnych i akademickich, a także pielęgniarek, policjantów itd., itp., dopóty - chcemy czy nie - będziemy zmuszani do wsłuchiwania się w tykającą bombę protestu społecznego.
Tak zwani inteligenci budżetowi, przynajmniej w liczącej się części, po raz pierwszy uzyskali poczucie siły, którą dała im alternatywa zarobkowa stworzona przez nasze przystąpienie do Unii. Jeślibym miał na jakiejś hipotetycznej miarce odmierzyć źródła ostatnich protestów lekarskich, to 95 procent zajęłyby na niej dobre perspektywy zatrudnienia za granicą oraz ograniczenie czasu pracy lekarzy z dniem 1 stycznia 2008 r. Resztę na tej skali przypisałbym obietnicom zwycięskiej koalicji z dni kampanii wyborczej.
W tej sytuacji rząd musi iść na konstruktywne ustępstwa. Z jednej strony będą one polegały na restrukturyzacji opieki medycznej w Polsce, a z drugiej na znaczących, stopniowych podwyżkach dla personelu. Jak rząd to osiągnie, jego sprawa, ale w sytuacji, jaką mamy, jest on skazany na częściowy chociażby sukces. Rządząca koalicja jest na tyle sprawna, a zarazem spragniona władzy, że nie wierzę w upadek gabinetu. Spodziewałbym się raczej konsolidacji kręgów rządzących, a nie ich dezintegracji. Sypanie piachu w tryby rządowe przez prezydenta czy opozycję nie na wiele się zda, bowiem autorytet konkurentów Tuska jest dziś zbyt mały. Tak prezydent, jak i opozycja niewiele, jak dotychczas, w sprawie tak pożądanej i niezbędnej reformy zrobili.
Rozsądek nakazuje więc życzyć powodzenia rządowi, a nie oczekiwać, że kryzys wywołany przez zaniechania poprzednich ekip pozostanie nierozwiązany.
Janusz Rolicki, publicysta "Faktu".
Maciej Rybiński: Przekleństwo wiarygodności
Tak zwane konflikty społeczne, które wstrząsają dziś wieloma środowiskami zawodowymi - służbą zdrowia, górnictwem, szkolnictwem - są dla rządu niezwykle pozytywnym sygnałem.
Świadczą bowiem o tym, że obecna koalicja i wyłoniony przez nią rząd traktowane są przez społeczeństwo wyjątkowo poważnie i obdarzane powszechnym zaufaniem. Ludzie uwierzyli w prawdomówność Donalda Tuska i w przesłanie jego pierwszego expose rządowego - w cud gospodarczy, drugą Irlandię, podwyżki płac, nastanie ery powszechnej szczęśliwości i ogólnego zadowolenia. Brzmiało to dla większości wiarygodnie i obudziło nadzieję. Powstało przekonanie, że niezadowalający stan dotychczasowy był wynikiem jeśli nawet nie złośliwości i braku dobrej woli poprzednich ekip rządowych, to na pewno ich całkowitego nieudacznictwa. I że można to wszystko błyskawicznie, bez większych wstrząsów, a zwłaszcza wyrzeczeń, naprawić.
Kłopotem rządu Tuska jest dziś osiągnięty przezeń w kampanii wyborczej wysoki stopień wiarygodności obietnic trudnych do spełnienia, a także wzięcie przez społeczeństwo dosłownie figur retorycznych i przenośni poetyckich. Zderzone z realiami gospodarczymi i ograniczeniami finansów państwa, z materią istniejącego prawa wszystkie te obietnice coraz bardziej wyglądają na cyniczne nadużycie. A tak zapewne wcale nie jest. Skłonny raczej jestem sądzić, że naiwne społeczeństwo wybrało sobie równie naiwny rząd, który uwierzył we własną wszechmoc i teraz dopiero zaczyna się orientować w ograniczeniach.
Maciej Rybiński, komentator "Faktu".
Michał Karnowski: Koniec miesiąca miodowego
Z wielu wydarzeń ostatnich dni warto zapamiętać pierwsze publiczne zdenerwowanie premiera. Jego krytyczne słowa wobec dziennikarzy to wyraźny sygnał, że kończy się miesiąc miodowy ekipy Donalda Tuska. I wcale nie dlatego, że coś się zmieniło w sondażach. Notowania jego partii wciąż szybują w wysoko poza zasięgiem poobijanej opozycji.
Poślubny miesiąc skończył się przede wszystkim wewnątrz samego rządu. Im mocniej bowiem ministrowie trzymają stery władzy, tym częściej muszą podejmować decyzje. Pojawiają się naturalne napięcia, konflikty między grupami interesów i samymi szefami resortów. A także między premierem a ministrami. Takie jak ten - prawdziwy, choć ukrywany - między Tuskiem a minister zdrowia Ewą Kopacz. Efekty jej prac nad reformą służby zdrowia zostały przez szefa rządu uznane za niezadowalające. Donald Tusk uderzył więc pięścią w stół, poprosił o wsparcie zaufanego i doświadczonego w sprawach społecznych doradcę Michała Boniego. Ale na zewnątrz twardo bronił swojej minister. Przy okazji zobaczyliśmy więc, że choć nie jest to rząd wielkich osobowości i wymiana każdego ministra jest możliwa, to jednak Tusk będzie wobec swoich ludzi lojalny do bólu.
Im więcej będzie bieżących problemów, tym szybciej wyczerpie się polityczne paliwo z pospiesznego rozliczania poprzedników. A właściwie z zasypywania mediów przeciekami na ich temat. Zresztą, jak krótkie nogi ma taka taktyka, pokazało doświadczenie PiS, które próbowało tej metody z równie wielką pasją. Teraz robi to minister sprawiedliwości Zbigniew Ćwiąkalski.
Michał Karnowski, publicysta DZIENNIKA
Łukasz Warzecha: Rząd chce tylko zarządzać
Kryzys w służbie zdrowia, dziś najbardziej widoczny i najdramatyczniejszy, nie przyszedł nagle. Od dawna było wiadomo, że system ochrony zdrowia albo zostanie gruntownie przebudowany, albo znajdzie się w zapaści.
Dyrektywa o ograniczeniu czasu pracy lekarzy była również od dawna znana. Można było oczekiwać, że przychodząc do władzy, Platforma wyjmie z szuflady gotowe projekty ustaw. Nic takiego nie nastąpiło. Zamiast tego mamy minister Kopacz, która z każdym kolejnym występem sprawia wrażenie coraz bardziej niekompetentnej, oraz spektakl z odwoływaniem posiedzenia rządu.
Zaskoczeniem nie powinno być także to, że dziś już niemal wszystkie grupy zawodowe sfery budżetowej zaczynają domagać się większych pieniędzy. Czy nie to obiecywał w przedwyborczych debatach oraz w swoim exposé obecny premier? To jedynie próba wyegzekwowania tych obietnic.
Mamy rząd, który chce zadowolić wszystkich, a tak się nie da. Mija szansa na naprawdę trudne, nawet drastyczne reformy, które można robić jedynie na początku kadencji. Te punkty, które kiedyś stanowiły znak rozpoznawczy PO, po cichu zniknęły z rządowej agendy. Nie ma już dziś mowy ani o podatku liniowym, ani o jednomandatowych okręgach wyborczych, które mogłyby być lekarstwem na wiele problemów naszej demokracji, ani o zmniejszeniu liczby posłów. Jeśli nic się nie zmieni, trzeba będzie w końcu spojrzeć prawdzie w oczy i powiedzieć sobie, że mamy rząd, który faktycznie jest ładniejszy, spokojniejszy i bardziej elegancki niż poprzedni, ale który nie ma zamiaru podjąć ani jednej trudnej decyzji. Przez jakiś czas można tak rządzić, a może raczej zarządzać. Ale ten czas liczy się raczej w miesiącach niż w latach.
Łukasz Warzecha, publicysta "Faktu".