Po pierwsze pozycja byłego prezydenta znacznie osłabła w SLD. Po ostatniej kampanii, w której nie zadziałał jako lokomotywa centrolewicowej koalicji, stracił szansę na bycie demiurgiem. Porzucił więc kolegów, lekko się obraził i przestał troszczyć się o Demokratów. A ci, osamotnieni, dopiero po wyborach zorientowali się, że nie ma szans na to, by rozdawać karty w tej rozgrywce. Na nic się zdały życiorysy, etos i czcigodne nazwiska. Dalej decydował Rozbrat.

Reklama

Stopniowo dotarło to do polityków PD. Próbowali więc jakoś się w sytuacji odnaleźć. Czekali aż politycy SLD, zawstydzeni ich reprymendami, zaczną w końcu robić to, czego się po nich demokraci spodziewali. Przecież do tej pory zawsze tak było! Tymczasem SLD przerażone spadkiem notowań wyciągnęło wniosek skądinąd słuszny: partii brakuje tożsamości. A kto tę tożsamość burzy? Oczywiście demokraci.

Teraz obie strony tego rozwodu nie kryją zaskoczenia. "To beton jest jakiś postkomunistyczny" - biadoli PD. "To nie jest żadna lewica!" - denerwują się działacze SLD. Skąd to zdziwienie? Czy coś się zmieniło przez rok?

Jeszcze zabawniejsze są narzekania demokratów na Joannę Senyszyn. Że taka radykalna jest i walczy z Kościołem. A to przecież żadna nowość. Dobrze jest wiedzieć, z kim się zawiera koalicję i po co. Bo jeśli jedynym celem jest zdobycie kilku mandatów, to krokodylich łez wylewać potem nie należy, bo trochę wstyd. A jeśli miało chodzić o program, to raczej należało się wcześniej precyzyjnie umawiać. Chociaż to akurat łatwe nie jest. Polaków kompletnie nie obchodzą ogólnie słuszne demokratyczne slogany. W polityce potrzebna jest tożsamość i wyrazistość. A tej brakuje i PD, i SLD.

Reklama