"Niby dlaczego? Żadne prawo nie stanowi, że jedynie małżeństwa mają mieć dzieci" - tak ją skwitował w "Gazecie Wyborczej" Piotr Pacewicz. Jego polemika przetykana jest gęsto takimi sformułowaniami jak "Gowinowi nic do tego" czy "Gowin użył demagogicznego argumentu".

Reklama

Widać jak trudno wymieniać się w Polsce poglądami bez niepotrzebnej wojowniczości i zabójczego (a w praktyce tandetnego) sarkazmu. Pacewicza przebił Jacek Żakowski, mówiąc w TVN-owskim "Skanerze politycznym": "Gowin gada głupstwa" i "wyszło z niego kołtuństwo".

Z kolei Monika Olejnik porównała polityka na łamach DZIENNIKA do rzecznika praw dziecka Ewy Sowińskiej, co jak rozumiem ma wystarczyć za przesądzający bo deprecjonujący argument w dyskusji. Najłatwiej wojować etykietkami.

Skąd ten grad pocisków? Przecież Gowin nie odmawia parom żyjącym bez ślubu prawa do zabiegu in vitro. Uważa jedynie, że państwo finansując te zabiegi, ma prawo, a wręcz obowiązek uzależnić je od dodatkowych kryteriów. Bo dając pieniądze, bierze część odpowiedzialności za konsekwencje. Na podobnej zasadzie urzędnicy zajmujący się adopcjami nie ograniczają się do realizowania zachcianek tej czy innej pary, ale sprawdzają, co czeka kogoś, kto jest najważniejszym bohaterem takiej decyzji: adoptowane dziecko.

Reklama

Czy Gowin ma rację, proponując kryteria tak rygorystyczne? Jego argument o złych zjawiskach zdarzających się w niezalegalizowanych związkach podzielam tylko częściowo. To prawda - czytając w ostatnich latach informacje choćby o okrutnych pobiciach małych dzieci, mieliśmy do czynienia z uderzająco licznymi historiami rozgrywającymi się w pozamałżeńskich związkach. Bardzo bym nie chciał, aby szukanie takich prawidłowości było zakrzykiwane - w imię politycznej poprawności.

Z drugiej strony te historie działy się z reguły w rodzinach z marginesu. Wątpliwe, aby to właśnie one ustawiały się w kolejkach do zabiegów in vitro. Co więcej, prześladowcą bywał z reguły konkubent matki, ale nie ojciec. Para decydująca się na żmudny proces dochodzenia do rodzicielstwa nie bardzo pasuje do tego obrazu.

Z trzeciej strony sama "Gazeta Wyborcza" cytuje profesora Andrzeja Zolla, też zasiadającego w zespole Gowina, który dystansuje się od jego uzasadnień, ale mówi: - Dziecko ma prawo wychowywać się w rodzinie. Powinien to być trwały, a więc sformalizowany związek kobiety i mężczyzny.

Reklama

Nie każde małżeństwo jest trwałe, ale wciąż ma na taką trwałość większą szansę. Jak to jest, że Zoll uchodzi w pewnych środowiskach za nieomylnego, gdy atakuje PiS, albo głosi liberalne poglądy na prawo karne - ale gdy wypowiada tradycyjny pogląd na rodzinę, staje się niepełnoprawnym uczestnikiem dyskusji, zwolennikiem, używając języka Żakowskiego, "kołtuństwa". Pacewicz nawet nie odnosi się do tych racji. Nie chodzi o to, aby się z nimi zgadzał. Ale o to, aby traktował je poważnie, z szacunkiem.

Model rodziny będzie ulegał zmianom. Pytanie, na ile chcemy te zmiany przyspieszać, a na ile odnosić się do nich z rezerwą czy nawet hamować. Niezależnie od takiej czy innej odpowiedzi apeluję: nie zakrzykujmy. To niedobra metoda.