Koledzy z "Wyborczej", kompletując swoje oskarżenia, sięgnęli do archiwalnych numerów DZIENNIKA. Czy relacjonując tę niezwykłą historię, mieliśmy rację w każdym zdaniu? Czy powinniśmy pytać, podkreślę pytać, o niedowiedzioną winę doktora G.? Pewnie nie w tytule. Mamy odwagę się do tego przyznać. A równocześnie zazdrościmy kolegom poczucia, które nigdy ich nie opuszcza. Niezłomnej wiary we własną nieomylność.
"Gazeta Wyborcza” z 14 lutego 2007 roku. Nic nie było wiadomo, minister Ziobro nie ogłosił jeszcze słynnej deklaracji: "nikt więcej przez tego pana pozbawiony życia nie będzie”. Poza wtajemniczonymi nikt sprawy nie znał. A Piotr Pacewicz na łamach "Gazety Wyborczej” malował obraz odwołujący się do największych emocji.
"Funkcjonariusze CBA pojawili się w poniedziałek w Centralnym Szpitalu Klinicznym MSWiA w Warszawie na Wołoskiej. Od razu poszli do kliniki kardiochirurgii, skąd wyprowadzili skutego kajdankami dr. Mirosława G. Na oczach pacjentów i personelu. Dr G. w 2006 r. przeszczepił 35 serc, najwięcej w Polsce. Słynny kardiolog o rękach cenniejszych niż wirtuoz pianista, bo ratujący nimi życie, idzie przez główny hol szpitala. Ręce ma skute. Pacjenci patrzą”.
Potem redaktor Pacewicz tłumaczył, że chodziło mu tylko o protest wobec widowiskowego zakuwania ludzi w kajdanki. W Stanach Zjednoczonych w ostatnich latach wyprowadzano w taki sposób z gabinetów oskarżanych o korupcję szefów wielkich firm. Ale przyjmijmy, że Pacewicz ma rację. Po co jednak przypominał dorobek lekarza? Po co wyciskające łzy z oczu uwagi o "rękach pianisty”. Przypominam raz jeszcze, o sprawie nic nie było wiadomo. Może rację miał Cezary Michalski, pisząc wtedy, że zadziałał niezawodny odruch. Kto należy do elity, zawsze doczeka się zaufania wystawionego na kredyt.
Potem było tylko gorzej. 14 stycznia 2008 Jarosław Kurski, dziś pohukujący o "hańbie”, porównał doktora G. do kapitana Dreyfusa. Dreyfus, francuski oficer żydowskiego pochodzenia został u schyłku XIX wieku skazany za szpiegostwo. Był szlachetnym człowiekiem, kompletnie niewinnym, o czym broniący wyroku na niego generałowie dobrze wiedzieli. Stał się przedmiotem antysemickiej kampanii. Jeśli doktor G. w świetle tego, co o nim wiemy, przypomina Dreyfusa, każdego można porównać z każdym. Z postaci wątpliwej moralnie można z fanfarami robić bohatera. Więcej – ikonę politycznej kampanii.
We wczorajszej "Gazecie Wyborczej” pojawił się oddzielny artykuł poświęcony adwokatom rodzin dawnych pacjentów doktora G. występujących w roli pokrzywdzonych. Mecenasi mają być powiązani z PiS. Mnie w tym tekście uderzyło co innego. A więc jest ktoś mający niechby subiektywne poczucie krzywdy. Dlaczego koledzy z "Wyborczej” skoncentrowani na żarliwej walce o dobre imię doktora G., przeprowadzający z nim rozdzierające wywiady, jakoś nie chcieli tych ludzi zauważyć?