Lech Kaczyński nie zasiadł w prezydenckiej loży w dniu, w którym minister Radosław Sikorski przedstawiał założenia polityki zagranicznej rządu Tuska. Podobno przekonała go do tego szefowa jego kancelarii Anna Fotyga. Nieobecność prezydenta była głównym newsem we wszystkich mediach. Mało kto zajął się oceną wystąpienia Sikorskiego, a głowę państwa znów przedstawiono jako człowieka naburmuszonego i obrażalskiego.
W tym incydencie widać jak w soczewce paradoksy tej prezydentury. Nawet zainteresowany polityką uczeń gimnazjum mógł przewidzieć medialną wrzawę wokół tej absencji. W tym sensie nadąsany, a zarazem niezdecydowany, ulegający podszeptom otoczenia Lech Kaczyński pełni często rolę obiektywnego sojusznika antypisowskiej propagandy.
A z drugiej strony ocena jego osiągającej półmetek kadencji jest sprowadzana do drobiazgów. Ale też cała debata polityczna w Polsce jest debatą o drobiazgach, słowach, savoir-vivrze. To raj dla specjalistów od PR-u, od tworzenia medialnych osłon, od zaciemniania rzeczywistości.
Dopiero przebijając się przez ten szum, można spróbować poważniejszego podsumowania prezydentury. Bywa ona krytykowana jako zbyt partyjna, stronnicza. Jednak model głowy państwa zaangażowanej po stronie jednego z obozów partyjnych znany jest z innych krajów (zwłaszcza z Francji).
Polska konstytucja, dająca prezydentowi ograniczony, ale wyraźny wpływ na władzę wykonawczą, sprzyja takiej ewolucji. Można uznawać takie rozwiązania ustrojowe za szkodliwe dla państwa (ja je uznaję). Ale ich szkodliwość nie wynika ze złego charakteru Lecha Kaczyńskiego, jak często się powtarza, ale z logiki życia politycznego w Polsce.
Powrót do pozującej na bezstronną prezydentury a la Kwaśniewski jest mało prawdopodobny. Donald Tusk będzie prezydentem równie politycznym, równie skwapliwie rozpychającym się w tych sferach, gdzie najłatwiej o konflikt kompetencyjny z parlamentarnym rządem. O ile to nie będzie rząd PO.
Kaczyński nigdy nie ukrywał, że jest prezydentem obrony pewnego programu. Nie dziwmy się więc, gdy dziś próbuje bronić w starciach z rządem bardziej romantycznej koncepcji polityki zagranicznej. Albo gdy grozi wetem projektom sprzecznym z jego wizją Polski solidarnej. Z pierwszym podejściem osobiście sympatyzuję. Z drugim – nie bardzo. Ale w obu przypadkach nie uważam, aby Kaczyńskiemu wolno było mniej niż innym podmiotom polskiej polityki.
O wiele trudniej odpowiedzieć na pytanie, czy obecny prezydent jest atutem swojego obozu. Przykład z pustą lożą prezydencką pokazuje dobitnie, dlaczego jest z tym kłopot. Sztuką byłoby tak uprawiać zaangażowaną, ba, nawet partyjną politykę, aby nie denerwować wyborców, którzy przyzwyczaili się do wzorca "prezydenta wszystkich Polaków". Kaczyński tego nie potrafi, a zjadające go emocje czynią z niego łatwy przedmiot drwin i obiekt rozmaitych prowokacji strategów Platformy.
Na dokładkę przy swoim autorytecie, we własnym obozie, i umiarkowanych poglądach mógłby oddziaływać tonująco na rozmaite pisowskie skrajności i kanty. Jednak zapatrzony nawet w szczegółach w politykę brata, nie umie tego zrobić. Raczej już sam firmuje coś, z czym się nie do końca zgadza i co mu szkodzi - dobrym przykładem jest udział Jacka Kurskiego w przygotowaniu prezydenckiego orędzia, które popsuło Lechowi Kaczyńskiemu relacje z zagranicznymi politykami.
Ingerencje prezydenta w życie wewnętrzne PiS ograniczało się do nieszczęśliwych rozgrywek personalnych. Ofiarą prezydenckiego dworu padli między innymi Kazimierz Marcinkiewicz, Ludwik Dorn i Bronisław Wildstein. Każda z tych dymisji była nie fortunna dla długofalowych interesów obozu IV RP.
Lech Kaczyński stoi dziś przed dylematem: jak utożsamiać się z własną partią, a równocześnie pozyskiwać szerszy, bardziej różnorodny elektorat. Do tej pory chęć bycia drugim Jarosławem, tylko jeszcze twardszym, bardzo mu to utrudniała. Możliwe, że właśnie to przesądzi o jego porażce. A wbrew powracającym plotkom, na jakąkolwiek roszadę bracia się nie zdecydują. Lech Kaczyński uważa ciążącą mu prezydenturę za służbę Polsce, ale i za przysługę dla brata. Jarosław postawił sobie z kolei za punkt honoru zapewnić Lechowi reelekcję.
Nie zmienia to faktu, że prezydentura Lecha Kaczyńskiego odróżnia się na plus i od uwikłanej w intrygi wokół służb specjalnych, a kompletnie pogubionej co do celów prezydentury Wałęsy, i od naznaczonych biznesowymi układami rządów Kwaśniewskiego. Obecny prezydent, przy swoich małostkowościach i kiksach, jest człowiekiem zasad i solidnym, nieco staroświeckim patriotą. Na tym tle jego towarzyskie wpadki bledną, a nad zbyt częstymi przypadkami porażek na własną prośbę można tylko ubolewać.