Luty 2007 r., Warszawa. Premier Jarosław Kaczyński jedzie do pałacu prezydenckiego na zaprzysiężenie szefa MSWiA Janusza Kaczmarka. W rządowej limuzynie ma włączone radio RMF. Słyszy, jak dziennikarz opisuje nominację Kaczmarka: to przejaw wzmocnienia wpływów Zbigniewa Ziobry.

Reklama

W pałacu wpada na samego Ziobrę. "Panie ministrze, słyszałem, że pana wpływy rosną. Niedobrze, niedobrze" - zagaduje Kaczyński z charakterystycznym uśmieszkiem. Adresat tych uwag czerwieni się. To jego częsta przypadłość.

Ziobro był wówczas u szczytu potęgi. Minister strategicznego dla PiS resortu, obdarzony przez premiera wielkim zaufaniem. Jego kolega z aplikacji Bogdan Święczkowski był szefem Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Kaczmarek, jak się zdawało grający z nimi, przechwycił resort spraw wewnętrznych po niemogącym się dogadać z ministerstwem sprawiedliwości Ludwiku Dornie. A ludzie związani z Ziobrą obejmowali posady wszędzie - w spółkach skarbu państwa czy w mediach.

Nie mam ambicji
Dziś potęga Ziobry w państwie to przeszłość. Ale czy nie jesteśmy swiadkami jego ekspansji wewnątrz PiS? Niedawno Kaczyński zrobił go wiceprezesem partii. Współpracownikom mówił, że chce mieć Ziobrę na oku. Niedługo potem w DZIENNIKU ukazał się sondaż, z którego wynikało, że więcej Polaków widzi na stanowisku prezesa PiS Ziobrę niż Kaczyńskiego.

Kilka dni temu w wynajętej sali jednego z krakowskich hoteli członkowie małopolskiej rady regionalnej partii odrzucili kandydaturę Zbigniewa Wassermanna, odwiecznego rywala Ziobry, na miejscowego lidera. Wassermanna rekomendował Kaczyński. Wybory będą powtórzone, ale politycy PiS opowiadają, że Ziobro nie tylko namawiał działaczy, aby skreślili Wassermanna, ale straszył ich, że nie znajdą się na listach wyborczych. "Żeby tylko samorządowych" - Ziobro jest jednym z przywódców krakowskiego PiS. Ale straszył też posłów. A to dowód, że przedstawiał się jako przyszły lider partii - relacjonuje uczestnik spotkania.

Odważny marsz po władzę czy falstart? Jarosław Kaczyński zdążył już zbesztać Ziobrę na komitecie politycznym PiS. A jego brat prezydent, pytany przez RMF, czy uważa Ziobrę za przyszłość polskiej polityki, odpowiedział krótko: nie. I opatrzył tę odpowiedź komentarzem: pan Ziobro wielokrotnie niepytany zapewniał, że ambicji bycia prezydentem czy liderem partii nie ma.

Niepytany - to oczywiście ironia. Skądinąd, czy można się dziwić tym zapewnieniom Ziobry, niechby i nerwowym, skoro bracia Kaczyńscy po wielekroć brali w dłonie sondaże, z których wynikało, że ich młody współpracownik to jedyny naprawdę popularny polityk w ich ugrupowaniu? Bywało, że popularniejszy od nich.

Reklama

Tylko skąd w takim razie dziwaczny krakowski incydent? Sam Zbigniew Ziobro przedstawia go jako przypadek, wynik zadawnionego personalnego antagonizmu z Wassermanem, który nie ma nic wspólnego z polityką ogólnopolską. "Cały czas mówi się o moich ambicjach. A przecież ja po wyborach nie jeździłem po kraju, nie pozyskiwałem zwolenników. W rozmowie z prezesem Kaczyńskim wyraziłem zamiar kandydowania do Parlamentu Europejskiego w 2009 r." - przekonuje.

Od kiedy odszedł z ministerstwa, był rzeczywiście bierny. Odrzucał zaproszenia na spotkania w terenie, prawie nie występował w mediach. Nie zabrał głosu w żadnej parlamentarnej debacie, nie wszedł nawet do sejmowej komisji sprawiedliwości, choć mógłby tam błyszczeć jako recenzent swojego następcy. Wybrał pozbawioną znaczenia komisję kontroli państwowej. Na klubach parlamentarnych PiS głosu nie zabierał. Jedni, jak życzliwy mu szef klubu Przemysław Gosiewski, tłumaczyli to zachowanie gigantycznym przemęczeniem po dwuletniej pracy na stanowisku ministra. Inni - chęcią zejścia opinii publicznej z oczu po tym, jak postawiono mu - na razie głównie ustami Janusza Kaczmarka - ciężkie zarzuty o nadużywanie władzy.

Z drugiej strony ostatnio trochę o sobie przypominał. Zaangażował się w krytykę wymiaru sprawiedliwości za sprawę zabójstwa Olewnika. Zwołał parę konferencji, wystąpił w kilku telewizyjnych programach. A co więcej, jego nazwisko zaczęło się pojawiać w kontekście partyjnej polityki. Co prawda głównie jako temat plotek.

Spisek czy improwizacja?
Ważny polityk PiS uważa, że Ziobro już przed kilkoma tygodniami wszedł do gry o najwyższą stawkę, choć jeszcze nie wie, czy potrwa ona kilka miesięcy, czy lat. "To Zbyszek namawiał niedawno prezesa przez swoich sojuszników: Przemka Gosiewskiego i Jacka Kurskiego, ale i osobiście, do twardej postawy wobec traktatu lizbońskiego. Gdyby przyjęto tę linię, PiS spadłby w sondażach trwale poniżej 20 proc. I za kilka miesięcy zaczęłoby się szukanie winnych. Aż do zmiany lidera włącznie" - nasz rozmowca formułuje scenariusz. Spiskowy, ale w polityce możliwy.

Ziobro i tym razem zaprzecza z pasją. "W debatę o traktacie włączyłem się późno, a byłem zwolennikiem twardej linii forsowanej przez Kurskiego, bo była ona skuteczna, co potwierdziły ustępstwa Platformy".

Z pewnością Ziobro był aktywny w wewnątrzpisowskich rozgrywkach wokół traktatu. Miał na przykład spory udział w skutecznym łamaniu oporu grupy tzw. młodych posłów PiS, którzy apelowali do Kaczynskiego o zmianę stanowiska na bardziej proeuropejskie Ale żeby to objaśnić, nie trzeba aż sięgać po wizję diabolicznego planu przeciw prezesowi. Wystarczy przypomnieć, że były minister sprawiedliwości bardzo dba o niezrażanie środowisk zwiazanych z ojcem Rydzykiem.

Skoro nie ma pewności co do motywów, nie ma jej też co do skutków. "Proszę mi wierzyć: on nie ma scenariusza. Improwizował, zagalopował się, a teraz panikuje, co też powiedzą bracia Kaczyńscy" - bagatelizuje były polityk PiS.

Wariant spiskowy i wariant przypadku próbuje pogodzić jeszcze inny ważny PiS-owiec: "Ziobro jest zafascynowany silną pozycją Gosiewskiego w regionie świętokrzyskim. Chciał pokazać, że on też rządzi twardą ręką na swoim terenie, ale to nie był wstęp do przewrotu. Nie jest na tyle głupi aby rzucać Jarkowi wyzwanie. Myślę, że raczej poczeka, aż Jarek sam go namaści na następcę. A to nie jest niemożliwe, niezależnie od tego, co obaj panowie myślą o sobie dzisiaj".

To, że Ziobro bardziej improwizuje, niż tka sieć przemyślnych planów, widać po innych, czasem drobnych jego zachowaniach. Jeden z autorów niniejszego tekstu zadzwonił do niego z prośbą o rozmowę. "Jestem cały dzień zajęty" - oznajmił polityk. W godzinę później pojawił się na sejmowym korytarzu, ostentacyjnie wdając się w pogawędki z dziennikarzami, jakby chciał pokazać: pogłoski o mojej politycznej śmierci są przesadzone. Był to dzień, w którym media huczały od wieści o jego konflikcie z Kaczyńskim.

Objawy paniki widać choćby w pośpiesznym ujawnieniu przez związanego z nim Jacka Kurskiego narzeczeństwa z Patrycją Kotecką. Można zrozumieć, że polityk uznał to nagle za bezpieczniejsze niż szukanie innych objaśnień dla śladów ich wzajemnych związków w ministerialnym laptopie. A może chciał wręcz wyprzedzić jakieś kolejne plotki na swój temat? Lecz równocześnie uczynił się bohaterem tandetnej historyjki, którą można było chyba zdetonować wcześniej, mniejszym kosztem. Czy to zaszkodzi mu w oczach Polaków? Bóg raczy wiedzieć.

Tam, gdzie jedni widzą w działaniach Ziobry efekt uważnych lektur podręczników manipulacji, od których uginają się ponoć półki jego domowej biblioteczki, inni wyczuwają przede wszystkim emocje, Jego obecna absencja jawi się niektórym jako starannie przemyślana strategia budowania dalszej kariery. Ale innym - jako przejaw paniki w obliczu dochodzeń nieżyczliwej mu prokuratory Ćwiąkalskiego.

Prymus polityki
Jego motywy ocenić tym trudniej, im gorzej mówią o nim inni politycy. Z natury rzeczy nie wystawiają oni sobie nawzajem pochlebnych opinii. ale byłemu ministrowi sprawiedliwości dostaje się mocniej niż innym. Tomasz Nałęcz, przewodniczący komisji śledczej badającej aferę Rywina, która przyniosła Ziobrze sławę, porównał go kiedyś do prymusa. Była w tym złośliwość wobec przeciwnika, ale i odrobina trafnej obserwacji psychologicznej. Tak właśnie - jako zapatrzonego w siebie, zestresowanego nieustanną myślą o sukcesie prymusa - opisują Ziobrę koledzy po fachu.

Jarosław Gowin, poseł PO, główny konkurent Ziobry w Krakowie, mówi o nim zimno: pracowity, zdolny do budowania zespołu, ale instrumentalnie traktujący partię, ukrywający za ambicją własne kompleksy. Można tę ocenę uznać za urzędowe przyczernianie przeciwnika. Ale najbardziej interesujące zdanie Gowina brzmi: nie odniesie sukcesu w polityce, bo zatracił dar pozyskiwania przyjaciół, także we własnej partii.

I coś w tym jest. Wprawdzie Zbigniew Ziobro jest po trosze ofiarą chronicznych frakcyjnych podziałów, które zaczęły trapić jego partię. Jego wojna ze spin doktorami Adamem Bielanem i Michałem Kamińskim stała się tyleż bezwzględna, co przysłowiowa. Były ważny polityk PiS uważa, że spór obu grup ma charakter nie tyle programowy, co etniczny. "Walczą ze sobą na śmierć i życie jak Serbowie i Chorwaci w dawnej Jugosławii. Nie o zasady, a o przetrwanie" - opisuje obrazowo.

Z drugiej strony nie wiemy wprawdzie, jaka jest opinia statystycznego PiS-owca na temat Ziobry. Wiadomo jednak, że wielu posłów - nie tylko tych, którzy z nim rywalizują - patrzy na niego krytycznie. Czy to tylko pretensja do kogoś, kto za szybko dosięgnął nosem chmur? Czy jednak konsekwencja wad Ziobry? Koledzy drwią sobie, że przypomina tancerza, który przechodząc obok sejmowego lustra, musi się w nim przejrzeć. Albo kwitują jego powyborczy luz, gdy zaczął przychodzić na partyjne zebrania bez krawata: "Musi i tak uważać, żeby wykrochmalone kołnierzyki nie zraniły mu szyi".

Warto brać pod uwagę te opinie, próbując odpowiedzieć na pytanie, kim jest dzisiejszy Zbigniew Ziobro. Ale warto też być ostrożnym wobec fundamentalnych ocen jego osoby, bo mogą być wywołane tym, że maszerując z wysoko zadartą głową, komuś się nie odkłonił.

Dziecko szczęścia
Żeby dobrze go zrozumieć, trzeba sięgnąć do początków. To paradoks, ale jego pierwszym politycznym uniwersytetem był udział w kampanii Jana Rokity do Sejmu przed 11 laty. Wówczas 27-letni absolwent prawa na Uniwersytecie Jagiellońskim, syn lekarza z Krynicy Górskiej, zgłosił się do krakowskiej kwatery Rokity. Został zapamiętany przez jego współpracowników jako cichy, trzymający się z boku chłopak. Tak nieśmiały, że musiał uczęszczać na specjalne zajęcia zwiększające życiową asertywność. Podobno rozbawił protekcjonalnie traktującego swe otoczenie Rokitę, ofiarowując mu przygotowane przez siebie kilkudziesięciostronicowe opracowanie na temat pułkownika Kuklińskiego. Ta praca Ziobry była długo przypominana w gronie przyjaciół Rokity - jako dobry żart.

Paradoks polega na tym, że zaledwie po sześciu latach autor nieszczęsnego elaboratu współpracował, ale przede wszystkim rywalizował z Rokitą w komisji badającej aferę Rywina. Polityk PO nie szczędził mu wtedy i później pobłażliwych, ale coraz bardziej krytycznych recenzji. Tyle że dziś Jan Rokita jest politycznym emigrantem, który swoje pasje zaspokaja co najwyżej na blogu. Ziobro jest zaś politykiem przynajmniej potencjalnie potężnym i wciąż popularnym.

Do polityki wciągnął go Kazimierz Ujazdowski, do którego Ziobro sam się zgłosił w 1999 r. zafascynowany jego artykułami postulującymi zaostrzenie prawa karnego. To przez Ujazdowskiego młody prawnik dotarł do Lecha Kaczyńskiego i w 2000 r. był już wiceministrem piszącym bez żadnego legislacyjnego doświadczenia wielki pakiet zmian w prawie karnym. Potem zrobił zawrotną karierę dzięki sejmowemu pościgowi za grupą trzymającą wladzę. Wciąż młodego, bo 33-letniego śledczego, rozsławił zwłaszcza obraźliwymi słowami premier Miller.

A jednak pewien polityk PiS zapamiętał charakterystyczną scenę z roku 2005, kiedy Ziobro dostał swoje marzenie - tekę ministra sprawiedliwości. Był wówczas tak podekscytowany swoim imponującym 120-tysięcznym wynikiem, że kilka razy musiał go karcić przy różnych okazjach sam Kaczyński. Kiedyś więc Ziobro z głową pełną wody sodowej podszedł po radzie ministrów do szefa MSWiA Ludwika Dorna, jednego z historycznych liderów PC. Prosił o zgodę na wymianę pilnujących go funcjonariuszy BOR. Znany z szorstkich manier Dorn potraktował go jak natrętnego młokosa. Nowy minister sprawiedliwości zmył się jak niepyszny. Ale w półtora roku później to Dorn musiał odejść jak niepyszny ze stanowiska, między innymi za sprawą Ziobry, co stało się początkiem jego marginalizacji.

Te epizody pokazują nam beniaminka losu, zostawiającego w tyle sławniejszych i może bardziej błyskotliwych od siebie. Tyle że dla rozpaczliwie torującego sobie drogę ambicjonera tamte lata mogły się jawić równocześnie jako wielka gehenna.

Mniej niż zero
W komisji badającej aferę Rywina stał się wprawdzie ulubieńcem dziennikarzy, z którymi dobrze współpracował, ale był obcinany raz po raz - przez kolegów z lewicy, przewodniczącego Nałęcza, a czasem i Rokitę. Na ulicach rozpoznawali go i pozdrawiali życzliwi kibicujący mu Polacy. Ale inni Polacy, prawdopodobnie sympatycy lewicy, otoczyli go kiedyś w knajpie na warszawskim Mokotowie i grozili mu pobiciem, śpiewając: "Mniej niż zero” - oczywiście w nawiązaniu do słynnych słów Millera.

Jako minister pozostał ulubieńcem publiczności, ale czarnym bohaterem większości mediów, i zwłaszcza środowisk prawniczych, które nie szczędziły mu afrontów. Po części w odpowiedzi na jego ataki, ale także ze złości na jego koncepcje: zaostrzenia represji karnych i otwarcia prawniczych korporacji. Profesor Marian Filar przypisywał jego polityczną impulsywność nadmiarowi hormonów, a profesor Andrzej Zoll, na którego wykłady na UJ Ziobro kiedyś biegał, robił czytelne aluzje do tego, że musi się spierać z zaledwie magistrem.

Uzyskał w rządzie uprzywilejowaną pozycję, dostawał tyle ile chciał z budżetu, miał nieograniczony dostęp do Kaczyńskiego. "Kiedy pojawiały się napięcia na linii prokuratura - MSWiA, nigdy do mnie nie zadzwonił, biegł od razu z interwencją do premiera" - wspomina Ludwik Dorn. Inny członek rządu opisuje to dosadniej: -"Często opuszczał posiedzenia rządu. Ale gdy było trzeba, zawsze znalazł się akurat w tym przejściu, gdzie mógł spotkać Kaczyńskiego".

A równocześnie żył pod nieustającą presję żądania lidera: znajdź układ. Więc szukał, próbując ręcznie sterować prokuraturą i godząc się na niedopuszczalne konsultacje śledczych z samym Kaczyńskim. Jego urzędowanie było tyleż wielkim triumfem, co nieustającym stresem.

Zaspokoił własne ambicje, ale stawał się coraz bardziej drażliwy, nękany podejrzeniami, W efekcie został negatywnym bohaterem dla różnych ludzi: od zaprzysięgłych wrogów IV RP po niektórych partyjnych kolegów, którzy mieli wrażenie, że chce im zrobić krzywdę.

Ile w tym było prawdy? W starciach z Wassermannem był rzeczywiście brutalniejszy od rywala. Gotów nie tylko wyśmiewać na partyjnych zebraniach słabsze wyniki wyborcze starszego kolegi, ale i używać plotek o polityku z własnej partii w medialnych rozgrywkach.

Zarazem padające dziś wobec Ziobry bardziej ogólne zarzuty: że nadambitny, że zbudował wokół siebie, w Ministerstwie Sprawiedliwości i w Krakowie, zwarte środowisko posłusznych młodych ludzi, pasuje do wszystkich polityków, którzy odnieśli sukces. Słuchając tych oskarżeń, widzi się wypisz wymaluj Jarosława Kaczyńskiego, Donalda Tuska czy Grzegorza Schetynę.

To prawda: za rządów PiS chyba najczęściej kładł na stole prezesa karteczki z nazwiskami swoich faworytów na rozmaite posady, budując skutecznie własną personalną sieć. Przez wiceministra skarbu Michała Krupińskiego, kolegę swego brata i skądinąd ważnego doradcy Witolda, rozdawał miejsca w spółkach skarbu państwa. Historia jego nieco tajemniczych stosunkow z Patrycją Kotecką to historia ręcznego sterowania publicznymi mediami. Ale i to można skwitować uwagą: tak się w Polsce uprawia politykę. Niestety - tak.

Mistrz wizerunku
Czy zrobił coś naprawdę strasznego? Wielu polityków żyje w przekonaniu, że tak. W kuluarach wciąż powtarzane są plotki o nękaniu przez resort sprawiedliwości pod jego kierunkiem przeciwników, a nawet kolegów, podsłuchami, o manipulowaniu śledztwami. Udowodniono mu tak naprawdę jednak niewiele. Do tej pory najmocniej obciąża go, i to jedynie politycznie, nieprawdziwa informacja w wystąpieniu dla Sejmu po śmierci Barbary Blidy. Niewykluczone, że te domniemane zbrodnie przeciw demokracji były raczej ciągiem niezgodnych ze standardami, i często dowodzących tyleż cynizmu, co nieporadności wpadek. Jak wtedy, kiedy zaprosił do ministerstwa reportera TVN, żeby zaoferować mu oficjalnie pracę w... publicznej telewizji.

Czy był dobrym ministrem? Na pewno lepszym niż jego bierni poprzednicy, zwłaszcza gdy na początku przyszlo mu formułować program. Zwiększył komputeryzację sądów, rozpoczął pracę nad uproszczeniem sądowych procedur, podjął eksperyment z 24-godzinnymi sądami, zostawił po sobie uchwaloną ustawę o elektronicznym monitoringu odbywania kary. I położył fundamenty pod społeczną atmosferę, która nie sprzyja korupcji - wynika to nawet z raportów nieżyczliwej PiS-owi Fundacji Batorego.

A równocześnie dorobek ustawodawczy jego resortu mógłby być dużo większy. Gdy próbował mobilizować prokuraturę do "znajdowania układu”, często kończyło się śmiesznymi kiksami - jak w przypadku wielomiesięcznego tropienia szwajcarskich kont polityków lewicy. Najwięcej czasu zajmowały mu tak naprawdę PR-owe fajerwerki.

Bo największym osiagnięciem Ziobry jest zbudowanie wlasnego wizerunku. Gdy słuchamy zawiłych wywodów polityka, nie bardzo wiemy, skąd ten sukces wizerunkowy tak naprawdę się wziął. A jednak...

Początek był fatalny. Pod koniec lat 90. nieśmiały prawnik zgłosił się do warszawskiej redakcji jako lider stowarzyszenia Katon oferującego pomoc ofiarom przestępstwa. Chciał pomocy w organizowaniu społecznej akcji. Po paru tygodnia wrócił zrozpaczony, bo żaden dziennikarz nie przyszedł na zwołaną przez niego prasową konferencję. "Zablokowali" - powtarzał, ale dopytany wyznał, że tak naprawdę nikogo o tej konferencji w niezbędnym czasie nie powiadomił.

Podczas prac komisji badającej aferę Rywina nie było chyba dziennikarza, którego zdenerwowany młody poseł nie dopytywał, jak sprostać konkurencji Rokity. Jego przesłuchania były zbyt skomplikowane, wywody drętwe i nietrafiające do wyobraźni. A jednak Ziobro z wolna przebijał się do społecznej świadomości.

I choć nie nauczył się mówić błyskotliwie, jako minister odniósł triumf. Jego atuty wylicza ekspert od politycznego marketingu Eryk Mistewicz. "Wybrał temat wyjątkowo przemawiający do wyobraźni. I dbał o to, aby się nie kojarzyć z niczym innym. W momentach wyzwań potrafi mówić precyzyjnie. A prawnicza precyzja kojarzy się z siłą i z wiarygodnością".

Nawet ewidentne wpadki, jak z przesądzaniem o winie doktora G. stawały się więc jego PR-owskimi sukcesami. Zwłaszcza że korzystając ponoć głównie z rad młodej dziennikarki Koteckiej i własnego brata, stawał się coraz bardziej przemyślny. Rzadko godził się na telewizyjne występy z innymi politykami, nie wypowiadał się na inne tematy poza wymiarem sprawiedliwości, inaczej niż Kaczyński unikał czysto politycznych starć. Oczywiście miał i kiksy, zwłaszcza w miarę postępującej wojny całej PiS-owskiej ekipy z mediami. Przewrażliwiony na punkcie własnego wizerunku potrafił zamęczać redakcję jednego z tygodników żądaniem autoryzacji zdjęcia do wywiadu. Ale te fakty nie były znane szerokiej publiczności. Dla niej pozostał, jak to ujmuje Mistewicz, sympatycznym szeryfem. " Nawet gdyby spytać Polaków teraz, kto im się kojarzy ze sprawiedliwością, większość wskazałaby Ziobrę, a nie całkiem nieznanego ministra Ćwiąkalskiego" - spekuluje ekspert.

To tajemnica jego imponującego, 160-tysięcznego wyniku w niezbyt sprzyjających PiS-owi wyborach 2007 r. i w niezbyt sprzyjającym tej partii Krakowie. I to recepta na swoiste polityczne "życie po życiu”. Tylko w imię czego?

Nawet jego sojusznik Jacek Kurski pytany, po co Ziobro uprawia politykę, odpowiada: nie wiem. Pytany o jego atuty mówi o kompetencji i rozpoznawalności tego polityka "jako symbolu walki z korupcją, naprawy państwa”. Czy jednak wysokie poparcie, jakim cieszy się Ziobro to wyłącznie kwestia PR-owskich sztuczek?

On sam pytany, po co uprawia politykę, odsyła nas do początku swojej dzialalności: kiedy w stowarzyszeniu Katon pomagał ofiarom bandziorów. I zaczyna opowiadać historię dziewczyny, która padła ofiarą brutalnego gwałtu w Chrzanowie. Ile w nim zostało z nieśmiałego chłopaka, który przed ponad 10 laty nie umiał zorganizować konferencji, za to bardzo chciał dać wyraz swoim przekonaniom? O którym wprowadzający go do polityki Ujazdowski opowiada: żarliwy i zupełnie niepolityczny. Zastrzegając, że mówi "o tamtych czasach”.

Zadziera wysoko głowę
Dziś pozostaje nam analiza wizerunkowej zręczności Ziobry, która bywa maestrią. Stał się ulubionym gościem radia Maryja w czasach prac Rywinowej komisji, gdy był tam jeszcze zapraszany Jarosław Kaczyński. Na jednej z kolejnych rocznic radia ojciec Rydzyk przedstawił go jako swojego ulubieńca. A przecież zawsze unikał ideologicznych tematów ważnych dla toruńskiej radiostacji, nie mówił o zagrożeniu liberalną kulturą, nie ganił Unii Europejskiej. Powtarzał suche, choć wypowiadane emocjonalnym tonem, pogadanki o praworządności.

Podczas zatwierdzania traktatu lizbońskiego Kaczyński zmusił go jako wiceprezesa partii do oddania głosu za, co mogło zwarzyć humory toruńskim redemptorystom. Nie wiadomo też, jak zakonnicy zareagowali na wieść o tym, że ich ukochany bohater mieszka z narzeczoną. Ale jak uważa ważny polityk PiS, wybaczą mu także i to. Bo utrafia w ważne społeczne zapotrzebowanie, a być może i dlatego że "omotał ojca dyrektora”. Tadeusz Rydzyk okazuje mu ponoć ojcowskie uczucia. A Ziobro umie zręcznie pozyskać starszych mężczyzn - demonstrując pokorę, czasem prosząc o radę.

Podobną metodą pozyskiwał ponoć także i Jarosława Kaczyńskiego. Czy te czasy się skończyły. Na pierwszy rzut oka - zdecydowanie tak. Lider PiS powiedział ostatnio do pewnego dziennikarza: ten Ziobro tak wysoko zadziera głowę. No może na mój widok jeszcze nie tak wysoko. Ale coraz wyżej.

Czy to oznacza, że Ziobro zniknie, uda się na wygnanie do parlamentu europejskiego? Możliwe, że ma powody, aby o takie wieloletnie wakacje zabiegać, choć nie zna dobrze angielskiego, i nie jest znany jako znawca europejskiej tematyki. Z drugiej strony społeczne zaufanie do niego, to przy calej kontrowersyjności tej postaci jeden z nielicznych kapitałów, których PiS jeszcze nie roztrwonił.

Jacek Kurski zapewnia, że Ziobro "byłby może dobrym przywódcą za kilkanaście lat”. Z naciskiem na koniec zdania, bo Kurski twierdzi, że nie jest jak piszą gazety członkiem żadnej "ekipy Ziobry wewnątrz PiS, a za Kaczyńskiego dałby się pociąć”. Pytam, czy dałby się pociąć za Ziobrę. "Nie wiem" - pada odpowiedź.

Sam Zbigniew Ziobro zapewnia, że nie chciałby być liderem, bo życie partyjne go nudzi. Więc może prezydentem? Także nie,

Pewien polityk PiS twierdzi, że Ziobro zapatrzył się na wzór Sarkozy’ego, który zrobił karierę na barkach starego Chiraka i na tematyce bezpieczeństwa. Ale, dodaje nasz rozmówca, nie może być polskim Sarkozym ktoś, kto przygotowując się do ważnego spotkania, pisze sobie punkt po punkcie konspekt rozmowy.