Może w środku kampanii wyborczej 2005 roku? W "Newsweeku" ukazał się tekst Jerzego Jachowicza "Rodzinny interes". Pośród historii o związkach polityka z biznesem była jedna, potencjalnie zabójcza. Pewien biznesmen twierdził, że Schetyna wymusił na nim przed laty wpłatę na prowadzony przez siebie klub sportowy Śląsk Wrocław w zamian za protekcję w miejskim urzędzie. Zarzut podchwycili politycy PiS.
Schetyna jechał na inaugurację komitetu Donalda Tuska. Zadzwonił współpracownik lidera PO, prosząc, aby "numer dwa" się tam nie pojawiał. Więc zawrócił. Mógł to być początek jego upadku.
Demoniczny numer dwa
Anonimowy biznesmen nie chciał potwierdzić przed sądem oskarżeń, Schetyna odzyskał pole. Czego go nauczyła tamta chwila? Znający go dobrze działacz PO ma odpowiedź: - "Zobaczył, jak słabe są więzy łączące polityków".
Jeśli tak, to stało się to zachętą do jeszcze twardszej gry. Na początku 2006 roku podczas wyjazdowego posiedzenia klubu PO w zajeździe koło Radości pod Warszawą Jan Rokita szykował się do wygłoszenia wielkiego aktu oskarżenia przeciw sekretarzowi generalnemu. Schetynę obwiniano o przegraną kampanię. Nagle na sali pojawił się szef lokalu, przepraszając, że z powodu awarii instalacji elektrycznej nie może dalej gościć polityków. Rokita nigdy nie wygłosił swojej mowy. Wielu parlamentarzystów PO jest do dziś przekonanych, że awarię zaaranżowali ludzie Schetyny. Taka plotka budowała mu reputację niepokonanego.
Dziś jest niepokonany. Sekretarz generalny partii rządzącej, wicepremier i minister spraw wewnętrznych. Podwójny "numer dwa". A jak twierdzą niektórzy, przy urokliwym, ale chwiejnym Donaldzie Tusku niejednokrotnie numer jeden.
A może przełomowym doświadczeniem Schetyny był moment, gdy niecały rok temu córka Natalia ze łzami w oczach pokazała mu tygodnik "Przekrój"? Jak we wszystkich jego sylwetkach przedstawiano go tam jako człowieka brutalnego i wulgarnego. Córka powiedziała, że nie może patrzeć w oczy koleżankom z liceum, więc polityk, dla którego rodzina była zawsze bardzo ważna, obiecał, że popracuje nad stylem i wizerunkiem.
Nasi rozmówcy twierdzą, że unika przeklinania, że się wyciszył. Ale poseł PO dodaje: "Nie opieprza tak często ludzi, bo ma mniej czasu".
Nie tak mało zresztą, aby nadal nie zajmował się miażdżeniem przeciwników. Marszałek województwa dolnośląskiego Andrzej Łoś z Platformy usłyszał rok temu od Schetyny pytanie: nie boisz się mnie? Więc odpowiedział: nie boję się. Kilka tygodni temu wicepremier, korzystając z kontroli nad wrocławską PO, pozbawił go urzędu.
Ale coraz mniej członków Platformy ma ochotę dzielić się z prasą rewelacjami na temat Schetyny. A "numer dwa" coraz częściej zastępuje brutalność specyficznym poczuciem humoru. Na przykład siada w ławach rządowych i wysłuchuje ustawionych w kolejce partyjnych kolegów. Gdy kończy rozmowę, puka w drewno, jak ksiądz zamykający spowiedź.
"Wyciszył się, bo zszedł z niego stres kampanii ostatniej szansy. Potem nie był pewien, czy poradzi sobie w rządzie. Okazało się, że nie tylko radzi sobie, ale to polubił" - opowiada jego współpracownik. I to klucz do najważniejszej przemiany. Niedawno politolodzy przekonywali na łamach gazet, że Schetynie zależy na władzy, ale nie na rozgłosie. Dziś próbuje wyjść z cienia.
Minister wszystkich resortów
"Schetyna? Jest pożyteczny. Każda ekipa potrzebuje swojego karbowego, takiego Gosiewskiego" - mówił mi niedawno jeden z najważniejszych ministrów u Tuska. Ów minister coś ważnego przeoczył.
To publicysta Igor Zalewski zestawił Grzegorza Schetynę i Przemysława Gosiewskiego. Obaj to dawni działacze NZS, a potem technicy władzy pilnujący porządku w rządach swoich liderów. Tyle że Kaczyński nadal żartuje sobie przy ludziach z Gosiewskiego, a Tusk częściej musi znosić żarty ze strony Schetyny. Jest jednak różnica ważniejsza.
Schetyna jest pożyteczny w stopniu daleko wykraczającym poza to, czym zajmował się Gosiewski. Nie tak dawno Tusk wrócił z zagranicznej podróży. "Wiesz, Grzegorz - zagadnął. - W Izraelu infrastruktura jest w jednym ministerstwie ze sprawami wewnętrznymi. Jesteś szefem MSWiA. Zrobi się z małego "i", wielkie "I" i po kłopocie".
Schetyna obrócił to w żart. Ale polityk negocjujący z potentatami posiadającymi koncesje na autostrady - więcej, proponujący specustawę, która ma załatwić problem, staje się superministrem.
Na dokładkę Schetyna dba, aby jego podmiotowość i coraz silniejszą pozycję zauważyli inni politycy i dziennikarze.
Spotykam się z nim deszczowym wieczorem na dziedzińcu jego ministerstwa, które samo w sobie jest superministerstwem. Misiowaty, na swój sposób skromny, wysiada z limuzyny. Opowiada, że właśnie uczestniczył w rozmowach z komitetem, które przygotowuje Euro 2012. "To może Tusk powinien zrobić Grzegorza Schetynę szefem wszystkim resortów?" - mówię. Uśmiecha się bagatelizująco, ale widać, że zaprzeczenia są raczej rytualne.
Wieczorem oglądam go w TVN 24 podczas rozmowy z Bogdanem Rymanowskim. Polityk nie wypadał do tej pory dobrze w telewizji. Nie patrzył w kamerę ani na rozmówców, wypowiadał niepewnie niewiele znaczące komunikaty. Teraz jest wyluzowany, momentami dowcipkuje. Nie stał się błyskotliwym ciepłym Tuskiem, ani prącym jak burza Jarosławem Kaczyńskim. Ale nawet niewprawne oko dostrzeże skutek medialnych szkoleń.
"Jestem ciekaw, jak długo wytrzyma na drugim planie" - zastanawia się bliski mu polityk PO.
To nasza Polska
Człowiekiem cienia był od początku. Jego ojciec, z zawodu nauczyciel chemii, podczas wojny jako żołnierz lwowskiej Armii Krajowej uczestniczył w wykonywaniu wyroków śmierci na kolaborantach. Grzegorz, urodzony w Opolu, podjął studia na Uniwersytecie Wrocławskim na prawie w 1981 roku. Dwa lata później przeniósł się na historię. Podczas solidarnościowej manifestacji (we Wrocławiu były one bardziej gwałtowne niż w innych miastach) został schwytany przez milicję, spędził noc w areszcie. Jego dziekan uznał, że ktoś taki nie powinien zgłębiać tajników prawa.
Mając 21 lat, trafił do "Solidarności Walczącej", tajnej organizacji o radykalnym programie. Odpowiadał za kolportaż nielegalnych druków, poruszał się ulicami pełnymi wojskowych i milicyjnych patroli między zakonspirowanymi lokalami. To już groziło kilkuletnim więzieniem. Zgodnie z zasadami "SW" był zaprzysiężony, przyjął pseudonim "Radek". Stanowiło to dla niego naturalną kontynuację rodzinnej AK-owskiej tradycji. Ale co ciekawsze - jak mówi sam o sobie - nauczył się mieć dwie twarze. Sympatyczny chłopak uwielbiający piłkę nożną. A w równoległym życiu zmagający się ze stresem konspirator.
Według kolegów ta kilkuletnia zaprawa uczyniła go człowiekiem dokładnym i twardym. Czy nauczyła go nie tylko dobrej organizacji pracy, ale działania za kulisami? "Może tak być" - przyznaje mi po namyśle.
W drugiej połowie lat 80. zaangażował się w Niezależne Zrzeszenie Studentów. Był przeciwnikiem kompromisów z komunistami. "Ulotki komitetu obywatelskiego na temat pierwszych wolnych wyborów brał do ręki z obrzydzeniem" - wspomina Krzysztof Turkowski, działacz opozycji, potem wiceprezydent Wrocławia. Wiceprezes PiS Adam Lipiński wspomina, śmiejąc się, że namawiał młodego niepodległościowca, aby nie izolował się od wchodzącej w oficjalną politykę "Solidarności".
Jak opowiada kolega z NZS, już po wygranych przez "Solidarność" wyborach 1989, Schetyna wraz z grupą kolegów wyległ po zakrapianej balandze na ulice Wrocławia. Zatrzymała ich milicja. "To już jest nasza Polska" - rzucił im twardo w twarz 26-latek z konspiracyjnym stażem.
Antykomunista sentymentalny
Poseł Paweł Zalewski, wtedy działacz NZS z Warszawy: - Ilekroć się spotykamy na sejmowych korytarzach, wypytuje o dawnych wspólnych znajomych.
W Sejmie znana jest historia ambasadora, dawnego członka NZS mianowanego za czasów PiS, ale opiniowanego przez sejmową komisję spraw zagranicznych po wygranej PO. Schetyna zapewnił mu głosy kilku swoich partyjnych kolegów i człowiek ten uzyskał rekomendację.
Po tych wyborach namawiał Tuska, aby zatrzymał na stanowisku szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego Mariusza Kamińskiego. To też jego kolega z krajowych władz NZS. W tym przypadku nie da się ocenić, ile w tym było sentymentu, a ile kalkulacji. Pozostawienie Kamińskiego w CBA to wybór czysto polityczny.
W 1998 roku jako jedyny poseł Unii Wolności głosował przeciw odrzuceniu ustawy dekomunizacyjnej. "To był może ostatni moment, gdy dyskusja nad tym miała sens" - ocenia po latach. Ale kolega z NZS Ryszard Czarnecki (dziś eurodeputowany) zauważa: "To cały Grzegorz. W Warszawie głosuje za dekomunizacją. A we Wrocławiu bierze wkrótce do rady nadzorczej klubu Śląsk Wrocław Jerzego Szmajdzińskiego, polityka SLD, który po przyjęciu tej ustawy musiałby odejść z życia publicznego".
Pozostaje sentymentalny odruch. Parę miesięcy temu polityk poszedł na spotkanie byłych działaczy "Solidarności Walczącej" u prezydenta. Ogromna większość tych ludzi zachowała radykalny antykomunizm, który przeniósł się na niechęć do PO. Do osamotnionego Schetyny podszedł dawny konspiracyjny drukarz: "Nie wiedziałem, że jesteś taki odważny, skoro tu przyszedłeś".
Sprawa ma inny wymiar, który próbuje wyjaśnić dawny działacz NZS: "Antykomunizm był w praktyce jego jedyną ideą. Gdy stawał się coraz bardziej historyczny, Schetyna został czystym technikiem władzy".
On sam przyznaje się do dawnej fascynacji krakowskimi stańczykami czy młodymi konserwatystami spod znaku Giedroycia. Na ile był to wybór światopoglądowy? Ryszard Czarnecki opowiada, jak wybrał się ze Schetyną na pielgrzymkę do Częstochowy. "Codzienne poranne modlitwy, śpiewy, po dwóch dniach Grzegorz spakował się i czmychnął. To nie był jego świat".
Nie chodzi jednak o to, czy polityk PO był pobożny. Raczej o to, że świat wartości, ideowych deklaracji, nawet liberalnych, to coś, czego on unika. Pytany w imię czego uprawia politykę, odpowiada: "Chodzi mi o modernizację Polski". To deklaracja, pod którą może podpisać się każdy.
W jedną noc przekręcić zjazd
Kiedy nastąpiła przemiana Schetyny z lidera ulicznych zadym z milicją, zakochanego w tradycji rządu emigracyjnego w Londynie, w zimnego technika władzy? Pierwszy krok w normalną politykę był dziełem przypadku. Komitet Obywatelski rozdający przez moment polityczne karty poszukiwał młodego człowieka na asystenta wojewody. Grzegorza rekomendował Krzysztof Turkowski. Decyzję klepnął szef Komitetu Obywatelskiego Rafał Dutkiewicz, dziś prezydent Wrocławia.
Z asystenta stał się na dwa lata wicewojewodą. "Gdy Grzegorz wszedł do urzędu wojewódzkiego, inaczej niż większość naszej strony szybko zorientował się, o co chodzi w świecie władzy" - wspomina Turkowski. Znalazł też sobie partię. Kongres Liberalno-Demokratyczny, przypominający grupę rozrywkowych kolegów, okazał się atrakcyjny dla wielu ludzi NZS. To dotyczyło Pawła Piskorskiego, który zrobił w KLD zawrotną karierę w wieku 24 lat. Nieco starszy Schetyna zaczął deptać mu po piętach
Jeszcze szybciej opanował arkana partyjnych rozgrywek. Przeszedł do historii KLD, gdy na jednym ze zjazdów, pijąc wódkę z działaczami, przez jedną noc zmienił układ sił w nowym zarządzie. Złamał sojusz organizacji warszawskiej i krakowskiej i umocnił własne wpływy. Gorzej było z elektoratem. Kongres nie wszedł w 1993 roku do Sejmu. Rok później zmuszony był połączyć się z nobliwą Unią Wolności. We Wrocławiu Schetyna był dla liberałów wszechwładnym bossem. Ale musiał się posunąć, gdy przyszło mu rywalizować z dawnym charyzmatycznym liderem tutejszej "Solidarności" Władysławem Frasyniukiem.
Ich wieloletnia walka o wpływy w UW była tak brutalna, że w 2000 roku "Gazeta Wyborcza", sympatyzująca z Frasyniukiem, zamieściła reportaż demaskujący praktykę frakcji Schetyny: zapisywania przed partyjnym kongresem pozyskanych naprędce na poły fikcyjnych członków (głównie studentów) i opanowywanie przy ich pomocy lokalnych struktur. Dziś skonfliktowany ze Schetyną Piskorski twierdzi, że wrocławski polityk jako pierwszy zaczął namawiać Tuska do zerwania z Unią, obawiając się represji za te machinacje. Sam Schetyna pytany, czy zabiegał o oderwanie się od UW, odpowiada: "Możliwe. Profesorska formuła tej partii kończyła się. A powstanie Platformy Obywatelskiej to fakt pozytywny".
Pięścią w twarz
Inną twarz Schetyny zapamiętali koledzy z jego pierwszego Sejmu w latach 1997 - 2001. Zmarginalizowany w partii, rzucił się w wir biesiad. Odbywały się w małym barku na pierwszym piętrze sejmowego hotelu. Bywalcami byli tam obok Schetyny jego klubowi koledzy Mirosław Drzewiecki i Iwona Śledzińska-Katarasińska. Przychodzili też liczni politycy AWS.
"Grzegorz był rozrywkowy, ale dzięki mocnej głowie zawsze czujny, gdy ktoś próbował krytykować liberałów. Stawał się agresywny, już nie opowiadał dowcipów" - relacjonuje bywający na pięterku poseł prawicy. Atmosfera bywała tak gorąca, że podczas pewnego sporu Śledzińska-Katarasińska zdzieliła Schetynę pięścią w twarz. Przez kilka dni opowieścią o incydencie żył cały Sejm.
Paweł Piskorski zapamiętał inną stronę życia towarzyskiego tamtych czasów: "Kiedy ja odszedłem z parlamentu na prezydenta Warszawy, Grzegorz miał dużo czasu. Regularnie nawiedzał Donalda Tuska, który nudził się w biurze wicemarszałka Senatu".
To były początki tak zwanego dworu. Schetyna regularnie bawi się w towarzystwie Tuska, dołącza inny liberał Mirosław Drzewiecki. Już w czasach Platformy Obywatelskiej dochodzi Paweł Graś z Krakowa. Panowie oglądają razem mecze albo włóczą się po lokalach i gadają o pierdółkach. Tusk wypoczywa. Schetyna, jak opowiadają ludzie uczestniczący dorywczo w biesiadach dworu, też się bawi, ale zawsze kontroluje sytuację.
Kontroluje ją w wielu aspektach. W Warszawie mógł się nudzić, ale we Wrocławiu kariery szukał nie tylko na partyjnych nasiadówkach. Marginalizowany w polityce zajął się organizowaniem wrocławskiego Radia Eska, podnoszeniem na nogi podupadłego wojskowego klubu Śląsk Wrocław. "Świetny menedżer" - mówi o nim Rafał Dutkiewicz, który w Esce pełnił funkcję prezesa rady nadzorczej.
Ale też trudno się dziwić, że rozżalony Piskorski mówi z przekąsem: w moim wyrzucaniu z PO uczestniczył taki autorytet w dziedzinie związków polityki i biznesu jak Grzegorz Schetyna.
Jeśli do rady nadzorczej klubu zaprosił Jerzego Szmajdzińskiego, to nie tylko dlatego że - jak twierdzi - chciał zapewnić wrocławskiemu sportowi szerokie poparcie. Wkrótce minister w SLD-owskim rządzie, Szmajdziński, przywabiał największych sponsorów jak firmę komórkową Idea czy Telekomunikację Polską SA. Samemu Schetynie pozostały w tamtych czasów przyjaźnie z takimi ludźmi Solorza jak Piotr Nurowski czy obecny szef ABW Krzysztof Bondaryk, którzy pomogli mu pozyskać sponsoring Ery.
Tekst Jachowicza formułował prostą tezę: pieniądze do klubu szły za wpływami politycznymi Schetyny. Tym to ważniejsze, że zarabiała na nich Effectica, firma reklamowa jego żony, upoważniona do zawierania sponsorskich umów. Dziś polityk nie ma udziałów w Śląsku, ale jego interesy od lat są przedmiotem domysłów. Czy powinien łączyć taką działalność z udziałem w życiu publicznym? "Z dzisiejszej perspektywy patrząc, odradzam to innym" - oznajmia mocno po czasie wicepremier i minister spraw wewnętrznych.
Dobrze wychowany młodzieniec
W 2005 roku jego biznesowe koneksje stały się politycznym tematem. Partyjni koledzy byli przekonani, że kontrolujący prokuraturę bracia Kaczyńscy szykują coś na Schetynę. PiS-owcy, że polityk zagrożony dokopaniem się do własnych grzeszków storpedował koalicję obu partii, żeby doprowadzić do zupełnie nowego rozdania.
Jeszcze w roku 2004 Schetyna gościł we Wrocławiu Lecha Kaczyńskiego i sławił w jego obecności zalety PO - PiS. Obaj bracia uznali go wtedy za "dobrze wychowanego młodego człowieka". Ale logika polityki przeważyła nad tymi odczuciami.
"To Schetyna od nocy wyborczej był prawie cały czas przy Tusku, sprawował nad nim kontrolę" - twierdzi rzecznik PiS Adam Bielan. Według jednego z polityków PO, jeśli obecny wicepremier namawiał lidera PO do rozstania się z PiS, mógł mieć inny cel: utrącenie kariery Jana Rokity, który we wspólnym rządzie musiał być ważną postacią. Wiadomo, że Schetyna już wtedy podsuwał siebie na szefa MSWiA. Nie mógł dostać tego resortu w układzie z PiS, nawet jeśliby pozostał za plecami Rokity.
"Czy nastawiałem Tuska przeciw koalicji? Na pewno byliśmy zranieni klęską Donalda i stylem tamtej kampanii" - odpowiada sam Schetyna. Co ciekawe, przedstawiany przez PiS jako zły duch, nie atakował nigdy mocno partii Kaczyńskiego. A co więcej - stał się bohaterem tajemniczej historii.
Jego kilkakrotne spotkania z innym wrocławskim politykiem Adamem Lipińskim na przełomie 2005 i 2006 roku udało się utrzymać w rozplotkowanym politycznym światku w tajemnicy. Wreszcie zdekonspirował ich na konferencji prasowej Jarosław Kaczyński. Do kolejnego spotkania już nie doszło, a kierownictwo PO postanowiło koalicję odrzucić. Podczas kluczowej rozmowy Adama Lipińskiego z liderami tej partii Schetyna milczał.
Jeden z polityków PiS twierdzi, że obrotny Schetyna wykorzystywał naiwność miękkiego, a znającego go od lat Adama Lipińskiego. "Może grał, tylko w jakim celu?" - pyta retorycznie Lipiński. Obaj politycy poczynili sporo wspólnych ustaleń, które do dziś pozostają tajemnicą. Możliwe, że Schetyna występował po prostu jako wyraziciel pokus Tuska, który po raz ostatni zawahał się, czy nie postawić na silny układ parlamentarny z Kaczyńskim.
Wilk z wielkimi zębami
Bardziej jednoznaczne były metody, którymi spacyfikował w ciągu ostatnich dwóch lat własną partię. W ostatecznej rozgrywce z Pawłem Piskorskim, usuniętym z PO wiosną 2006, Schetyna występował jako rzecznik interesów Tuska. Powrót ambitnego eurodeputowanego na krajową scenę przed kongresem partii był zagrożeniem dla lidera. Piskorski twierdzi, że Schetyna zwodził go, próbował obłaskawić, a jeszcze wieczorem przed wyrzuceniem z Platformy uspokajał przez telefon. "Po wyrzuceniu ogłosił, że prawie mnie nie znał" - opowiada o dawnym koledze z NZS Paweł Piskorski.
Rozgrywka z Rokitą była z kolei sprawą samego Schetyny. I w jakiejś mierze walką o miejsce w sercu Tuska. Już w roku 2005 pozostający w cieniu sekretarz generalny zaskoczył kandydata na premiera eliminacją bliskich mu ludzi z wyborczych list. Potem osaczał zapatrzonego w siebie, ale chyba słabszego psychicznie Rokitę dziesiątkami drobnych incydentów. Przed wyborami 2007 to on podsycał opór lokalnych działaczy PO z Krakowa przeciw dominacji kapryśnego solisty. Skończyło się rezygnacją Rokity z udziału w polityce.
"Rozumiem ich, są pełni goryczy" - mówi dziś Schetyna o Piskorskim i Rokicie. Trudno nie doszukać się w tej uwadze ironii. Zwycięzca posuwa się dalej: "Mam wrażenie, że nasz wynik z Jankiem na listach mógłby być gorszy. Potrzebowaliśmy jednego lidera".
Ale znający ich polityk nawołuje, aby nie widzieć w Schetynie wyłącznie cynika: "On autentycznie cierpiał, gdy musiał godzinami wyczekiwać w sekretariacie, podczas gdy Donald i Jan konferowali przy winku". Ten sam polityk twierdzi, że Schetyna bywa za często obciążany brutalnymi decyzjami Tuska: "Wytwarzany jest obraz dobrego pana i złego sługi".
Przyjaciel Schetyny, dziennikarz sportowy Marian Kmita, przestrzega przed etykietkowaniem: "On miał poczucie, że ustępuje pola - atrakcyjnością, medialnością - wielu politykom. Więc zaczął grać wilka z wielkimi zębami, a taki nie jest".
Wrocławski polityk odwraca tę argumentację: "Czuł, że jest w cieniu Dutkiewicza, Rokity, nawet elokwentnego prezydenta Wrocławia Bohdana Zdrojewskiego. To go nauczyło bokserskich metod".
Wielkorządca bez gabinetu
W ostatnim czasie triumfujący Schetyna wybrał ucieczkę do przodu. "Pytany na półrocze rządu, odruchowo wymieniłem go jako najlepszego ministra" - dziwił się niegdyś skłócony ze Schetyną konserwatywny poseł PO Jarosław Gowin. Komentarzy różnych barw są na ogół tego zdania.
Współpracownik Schetyny kreśli idylliczny obraz: "Dobrał sobie na zastępców ludzi, których prawie nie znał. Zdał się na fachowców i ministerstwo chodzi jak w zegarku".
Trudno w to wątpić, znając jego organizacyjne talenty. Ale czy można mówić o ministerialnej perfekcji? Czytamy wywiad ze Schetyną w dzienniku "Polska" z 27 lutego 2008 roku. "- Pana poprzednik przeforsował ustawę o bezpieczeństwie narodowym. Realizujecie ją?" - pyta dziennikarz. "Tak. Tu zresztą zaniedbania poprzedników dają o sobie znać" - odpowiada szef MSWiA.
Rzecz w tym, że takiej ustawy nigdy... nie uchwalono.
"Gdy przychodziłem do Grzegorza jako wicewojewody, zawsze miał dużo czasu, bo umiejętnie delegował uprawnienia, rozdzielał pracę" - wspomina Dutkiewicz.
Ale czy w tym przypadku to delegowanie nie poszło zbyt daleko? Wiceszef MSWiA z czasów PiS Paweł Soloch krytykuje pracę nowej ekipy, narzeka, że w resorcie młodych fachowców po KSAP zastępują starzy urzędnicy, a często byli mundurowi.
I rzeczywiście na wysokich stanowiskach w MSWiA pojawili się ludzie z formacji, które mają być przez nich kontrolowane. Najbardziej charakterystycznym przykładem jest nowy wiceminister ds. policji, były szef CBŚ Adam Rapacki, którego Schetyna poznał jako komendanta we Wrocławiu. Rapacki, skądinąd świetny funkcjonariusz, zasłynął propozycją, aby to kolegium wojewódzkich komendantów wybierało komendanta głównego policji. Ta idea nie doczeka się pewnie realizacji. Ale jest symbolem nastawienia: niech służby mundurowe rządzą się same. Jak korporacje.
Pasjonatów tematyki policyjnej Ludwika Dorna, Władysława Stasiaka zastąpił człowiek, który ma oczy zwrócone gdzie indziej. Wprawdzie nie załatwił sobie w kancelarii premiera wicepremierowskiego gabinetu, a z internetu korzysta tam, zaglądając do komputera Tuska. Ale nikt nie ma wątpliwości, że to jego królestwo. Jego interwencje w prace rządu przynoszą mu rozgłos i dobrą reputację.
Ewa Kopacz chce twardo zareagować na protest lekarzy ze szpitala w Tomaszowie Mazowieckim. Ale waha się, to wszak jej koledzy po fachu, z tego samego województwa. Sprawę bierze w swoje ręce Schetyna. Grożąc natychmiastową ewakuacją szpitala, łamie opór ludzi w białych fartuchach.
To on, strasząc wojewodów natrętnymi telefonami, zorganizował pomoc dla kierowców zablokowanych na wschodniej granicy przez strajk celników. To on, grożąc tymże celnikom stworzeniem alternatywnej nowej służby, skłonił ich do kompromisu z rządem. I to on próbuje ręcznie sterować pracami różnych służb, aby zdążyć z drogami na czas przynajmniej przed Euro 2012.
Modelowa scenka: na naradzie u premiera jeden z ministrów jest proszony o przygotowanie pewnej informacji. Sięga do notesu, proponuje następny tydzień, przypomina o długim weekendzie. "A co robisz jutro?" - pyta obcesowo Schetyna.
Dba, aby takie pytania dotarły również do opinii publicznej. Krytycy Schetyny wypominają mu metodę nazywaną "pokazuchą". Twierdzą, że wykorzystuje je do porachunków z partyjnymi "dysydentami", takimi jak szef resortu infrastruktury Cezary Grabarczyk. Ale obserwując grzęźnięcie rządu w gąszczu niemożności, można odnieść wrażenie, że ta metoda bywa przydatna.
Od jutra myjemy zęby
Ale też zbyt często twarda ręka służy interesowi partyjnemu lub osobistemu "numeru dwa". Przykładem jest stosunek Schetyny do samorządów. Przygotowana pod jego skrzydłami reforma zakłada przekazanie im więcej uprawnień, pieniędzy i majątku. A równocześnie ten rzecznik samorządności jedzie do Wrocławia, aby przypilnować od pierwszej do ostatniej minuty odwołania marszałka województwa Andrzeja Łosia, który opierał się jego kadrowym rekomendacjom. Wicepremier nie korzysta z formalnych uprawnień, bo ich nie ma. Steruje samorządem, odwołując się do partyjnej dyscypliny.
Jeszcze większe przerażenie ogarnia, gdy czytamy w lokalnych gazetach o metodach. Oto jeden z radnych PO broniących marszałka, Murzyn Eric Alira dostaje w nagrodę za zmianę zdania posadę łowcy talentów w klubie Zagłębie Lubin należącego do państwowej firmy KGHM. Wcześniej gazety otwarcie pisały, że gmina Chocianów, gdzie Alira jest urzędnikiem, była straszona odcięciem od europejskich środków. Inna radna Elżbieta Zakrzewska otrzymuje funkcję dyrektora szpitala MSW w Jeleniej Górze pozostającego w gestii Schetyny.
Dwa lata temu w jednym z nielicznych antypisowskich wystąpień obecny wicepremier atakował Adama Lipińskiego za "polityczną korupcję". Jeśli tak nazwać niemądrą rozmowę z Renatą Beger w hotelowym pokoju, to jak kwalifikować opisane sposoby wpływania na samorządność?
Pytany o to Grzegorz Schetyna najpierw tłumaczy, jakie błędy popełnił Andrzej Łoś (miał przy rozdziale unijnych pieniędzy preferować Wrocław ponad prowincję), a potem odsyła do szefa dolnośląskiej Platformy Jacka Protasiewicza, niegdyś swojego przyjaciela z NZS i KLD. Wersja oficjalna brzmi: nie mam z tym nic wspólnego.
Kiedy prezydent Dutkiewicz zaangażował się w ruch Polska XXI, odbierany jako potencjalna konkurencja dla PO, Schetyna miał powiedzieć: To zła wiadomość dla mieszkańców Wrocławia. Wypowiedź można czytać na dwa sposoby. Zła, bo prezydent będzie zaniedbywał miasto. Albo zła, bo rząd nie okaże się dostatecznie łaskawy dla miasta. Tę drugą ewentualność zaczynają potwierdzać poszlaki - na przykład przekazanie województwu, a nie miastu, ziemi potrzebnej do rozbudowy tamtejszego lotniska. Schetyna zapewnia, że Dutkiewicza nie zwalcza, radzi mu tylko powściągnięcie ambicji i zajęcie się miastem. "Ależ w innych krajach wielu burmistrzów ujawnia ambicje w polityce ogólnokrajowej" - przypominam. "Tak, ale w ramach partii" - przytomnie reaguje wicepremier. A Dutkiewicz do PO wstąpić nie chce.
Na spotkaniu z szefami miast organizujących Euro 2012 Grzegorz Schetyna (także Drzewiecki i Tusk) przestrzegł samorządowców przed krytykowaniem rządu, jeśli chcą otrzymać pieniądze na stadiony. Była to odpowiedź na wcześniejsze narzekania prezydenta Poznania Ryszarda Grobelnego na współpracę z rządem. Zmusiło to przedstawicielkę poznańskiego ratusza do spiesznej samokrytyki. Ale poza tym PO jest za samorządami...
Polityka partyjnej silnej ręki kontrastuje z programem Platformy. Minister skarbu Grad zapowiedział ambitny program prywatyzacji firm. Ale w polityce kadrowej w spółkach Skarbu Państwa nadal królują notesy, zwłaszcza notes wicepremiera. KGHM mógł zaoferować pracę radnemu Alira - jest przecież kontrolowany przez przyjaciół Schetyny. A szef firmy Ruch Adam Pawłowicz usłyszał od niego na przyjęciu, że za czasów rządów PiS nie zadzwonił do niego ani razu, więc na życzliwość liczyć nie może. Wkrótce Pawłowicz został odwołany.
Możliwe, że dokończenie prywatyzacji czy pogłębienie samorządności zahamują podobne praktyki. Na razie na Dolnym Śląsku Schetyna ingeruje nawet w drobne ruchy kadrowe w spółkach Skarbu Państwa. "Każda ekipa mówi sobie jak dziecko: zaczniemy myć zęby, ale dopiero od jutra" - zauważa prezydent Dutkiewicz.
To pytanie o mycie zębów od jutra dotyczy nie tylko upartyjniania czy wręcz "uschetynawiania" państwa. Obecny wicepremier jest chwalony za pracowitość i energię nawet przez przeciwników (były marszałek Łoś, politycy PiS). Pytanie, czy z tych talentów skorzysta, próbując zapobiec takim słabościom jak kiepskie kadry, brak pomysłów? Czy nadal będzie odgrywał rolę mobilizującego innych do zrywów prymusa? A może uderzy pięścią w stół, mówiąc: dość tego!? To się nie opłaca Platformie ani nawet mnie.
Na razie politykowi PO narzekającemu na administrację wojewódzką odpowiedział z uśmiechem: - Ale przyznasz, że Platforma jest fajną partią.
Stał się ideologiem polityki drobnych kroków i zdołał do niej przekonać partię. Niezwiązany z nim gdański poseł Arkadiusz Rybicki tłumaczył mi, że rozłożony na etapy scenariusz dopiero za parę lat ma zaowocować realizacją platformerskiego programu i ostatecznym sukcesem. Sam Schetyna używa sportowej symboliki: "Nieważna uroda meczu, ważna jest skuteczność. Bramkę można strzelić i w ostatniej minucie".
Polityką się nie interesuje
Czy ta bramka w ogóle padnie? Na razie padają dla Schetyny. Ale są i tacy, którzy uważają, że na końcu potężny polityk potknie się. Dawny działacz PO związany z Piskorskim zwraca uwagę na to, że wicepremier nie ma własnej drużyny, że poza poszczególnymi osobami (jak wojewoda wrocławski Rafał Jurkowlaniec, który towarzyszy mu od wspólnej pracy w Esce) nie może liczyć na bezwarunkową wierność nikogo. A o porażkę kogoś, kto bierze się za wszystko, nietrudno.
Dziś Schetyna gra o najwyższą stawkę. O stanowisko szefa partii i rządu, może o oba w przypadku, gdy Tusk zostanie prezydentem. Ale pytanie o jego przyszłość to także pytanie o stosunki z "numerem jeden".
Trudno sobie wyobrazić lepszy przykład symbiozy uzupełniających się, wzajemnie sobie potrzebnych osobowości. "Oni są jak zszyci. I wiedzą, że poprucie tych ściegów to początek końca Platformy" - przekonuje prywatny znajomy i Schetyny, i Tuska. I jak wielu innych zapewnia, że wiele można o Schetynie powiedzieć, ale nie to, że nie jest lojalny i nie dotrzymuje zobowiązań.
Co jednak, gdy Tusk, jak się dziś plotkuje, nie zechce kandydować na prezydenta? Albo gdy wybory te przegra? Czy dla obu nie zrobi się nagle za ciasno? A co, jeśli Tusk prezydent nie będzie umiał ułożyć sobie stosunków ze Schetyną swoim następcą. Co wreszcie stanie się, gdy mimo wysiłków Tusk nie zdoła zapewnić "numerowi dwa", wciąż zbyt mało medialnemu i niezbyt lubianemu, sukcesji po sobie. Albo gdy z tych wysiłków zrezygnuje.
Dwór lidera PO był spajany wspólnymi rozrywkami, ale nie gwarantował bezpieczeństwa na zawsze. Los Pawła Grasia, który zrezygnował z funkcji koordynatora do spraw służb, gdy nagle raz za razem nie mógł się dopchać do gabinetu premiera, to czytelna przestroga. Oczywiście relacje Schetyny i Tuska są wyjątkowe. Otoczenie premiera bywa w PO porównywane do drzewa. Jeśli samego Tuska uznać za korzenie, to "numer dwa" jest pniem, od którego dopiero odchodzą gałęzie. Nie sposób pozbyć się pnia, nie niszcząc drzewa. A może Schetynie tylko się tak wydaje?
Czy można go sobie wyobrazić poza polityką? Były lata, gdy pochłaniało go Radio Eska, klub sportowy. Czym zająłby się teraz? Lekturą pasjonujących go książek o historii służb specjalnych, zwłaszcza izraelskiego Mossadu? Rodziną, dla której nie ma czasu? Żoną, której podobno zwykle się słucha?
I czymś jeszcze. Jest spotkanie Schetyny z austriackim ministrem spraw wewnętrznych. Rozmawiają o współpracy policji obu krajów podczas Euro 2008. Austriacki kolega wręcza Polakowi piłkę. Na konferencji Schetyna nieustannie na nią zerka, jakby marzył o jednym. Żeby wreszcie ją kopnąć.
Pewien poseł PiS opowiada, że lubi Schetynę: "Gdy został wicepremierem, nie odbiło mu. Podejdzie na korytarzu, zamieni parę słów. I jest w nim jeszcze coś zabawnego. On nigdy nie rozmawia o polityce, jakby się nią w ogóle nie interesował. Zawsze o sporcie".