"Leo, wracaj prosto do Holandii. Zabieraj ze sobą tych swoich holenderskich macherów od interesów", "Leo sam powiedział tylko raz prawdę, że to wszystko dla pieniędzy". To autentyczne i jedyne cenzuralne wypowiedzi kibiców, które usłyszałem w Klagenfurcie po meczu z Chorwacją. Po powrocie do hotelu przejrzałem stare, zakupione jeszcze przed mistrzostwami, polskie gazety. I co tam można przeczytać? "Leo, wierzymy ci!", "Leo, spraw cud!", "Leo, musisz!".
Przeżyliśmy tak kolejną, trzecią z rzędu katastrofę polskiego futbolu na imprezie rangi mistrzowskiej. Czas się do takich katastrof przyzwyczaić. Podobnie jak do równie rytualnego odpadania zespołów klubowych w europejskich pucharach już na etapie eliminacji.
Niestety Jarosław Kaczyński, twierdząc dwa lata temu w sejmowym expose, że w Polsce jest więcej piłkarskich talentów niż w małej Chorwacji, nie miał racji. Niestety Donald Tusk, na każdym kroku prezentujący wiarę w siłę naszego futbolu, też się myli. A my, dziennikarze, zachowaliśmy trzeźwy osąd sytuacji? Oczywiście, że nie: dodatki gazetowe pełne były peanów na cześć naszych boiskowych herosów; co rusz przeprowadzano w internecie sondy, który z naszych piłkarzy jest najpiękniejszy i ma najfinezyjniej ułożoną fryzurę, podobnie było w radiu i telewizji. A według sondażu TNS OBOP przeprowadzonego przed mistrzostwami 54 proc. Polaków wierzyło, że wyjdziemy bez problemu z grupy. Aż 17 proc. było pewnych ostatecznego sukcesu, czyli tytułu mistrza Europy.
Leo Beenhakker udowodnił swoim dorobkiem, że jest fachowcem. W końcu zakwalifikował nas do tych nieszczęsnych mistrzostw. Dziennikarze i kibice zachowali się przewidywalnie: gdy poczuli zapach murawy, o ich działaniu przestał decydować mózg, a zaczęło serce.
Piłkarze, którzy chyłkiem - pewnie z opuszczonymi głowami - opuścili swoją bazę w Bad Waltersdorf, powinni się dumnie wyprostować. W końcu znaleźli się w szesnastce najlepszych zespołów Europy. Chcieli nawet zajść dalej, ale umiejętności nie stało.
A może powinniśmy byli posłuchać Jana Tomaszewskiego, który przekonywał jeszcze na początku mistrzostw, że mecz z Niemcami jest do przegrania, i że ta przegrana powinna być wpisana w naszą strategię dalszej gry. Zwieszenie nosa na kwintę, po tym jak przegraliśmy pierwszy mecz mistrzostw, było zupełnie nieuzasadnione. W tym roku do półfinałów nie weszli ci, którzy dotychczas wszystko wygrywali - Chorwacja, Holandia i Portugalia skończyły już piłkarskie zmagania. Może zbyt szybko przestaliśmy wierzyć, że możemy coś jeszcze osiągnąć? I wyszło, jak wyszło. Jak więc mamy teraz dalej żyć?
Szukać pozytywów. A z Euro 2008 powinniśmy wynieść coś więcej niż tylko sportową nauczkę, że walczyć trzeba aż do końca. Straciłem wiarę, że w 2012 r. zaprezentujemy światu wspaniałe piłkarskie umiejętności, ale jestem przeświadczony, że pokażemy się jako doskonali gospodarze. Uda nam się wykorzystać tę szansę, jaką jest organizacja mistrzostw Europy, ale pod warunkiem, że tak jak Austriacy nie ulegniemy dyktatowi UEFA. Widząc jak przygotowane są tegoroczne mistrzostwa, wiem, że jeśli tylko zrezygnujemy z polskiego "zastaw się, a postaw się", a skoncentrujemy na takich inwestycjach, które i po mistrzostwach będą wykorzystywane, to na dobre nam to wyjdzie. Austriacy zaprotestowali przeciwko temu, żeby do maleńkiego - rozbudowanego tylko na dwa tygodnie mistrzostw - stadionu w Klagenfurcie prowadziła dwupasmowa autostrada. UEFA zgodziła się z argumentem, że poza mistrzostwami ten stadion nie będzie miał tylu widzów i węższa droga w zupełności wystarcza. Wystarczy podejść to tego racjonalnie.