Bez PiS na sali sprawy nie muszą wyglądać trudniej - oznajmił kilka tygodni temu marszałek Bronisław Komorowski w wywiadzie dla DZIENNIK. Stało się to po burzliwej demonstracji posłów głównego opozycyjnego klubu, którzy wyszli w kuluary. Myśl Komorowskiego rozwinął wicemarszałek Stefan Niesiołowski, gdy prowadził słynne posiedzenie komisji regulaminowej. W apogeum awantury PiS-owski wicemarszałek Krzysztof Putra zagroził, że opozycja opuści posiedzenie. Niesiołowski przystał radośnie na tę ofertę: To wychodźcie.

Reklama

W Sejmie działo się przez ostatnie 19 lat wiele rzeczy dramatycznych czy wstydliwych. Ale deklaracja: bez opozycji można pracować lepiej, to w polityce polskiej po 1989 roku nowość. Możliwe, że poprzednikom Komorowskiego taka uwaga cisnęła się często na usta. Ale zostawiali ją harcownikom, partyjnym krzykaczom.

Możecie nie wracać
Na początku 1992 roku Donald Tusk zawołał do posłów SLD, którzy tłoczyli się przy wyjściach z sejmowej sali: "Możecie tu już nie wracać". Dopiero co Leszek Moczulski rozszyfrował skrót "PZPR" słowami: "Płatni Zdrajcy Pachołki Rosji". Można dyskutować, czy Tusk powinien coś takiego powiedzieć. Ale był to fragment emocjonalnej debaty historycznej. Pytanie o moralną prawomocność postkomunistów miało sens. Gdy sugestię, że opozycja nie jest konieczna, rzuca się choćby na zasadzie "chlapnięcia" przy okazji współczesnego sporu pojawia się pytanie o naturę demokracji parlamentarnej.

Kilka tygodni temu, gdy Komorowski nie zgodził się na uzupełnienie porządku obrad, a PiS wyszedł z sejmowej sali, Niesiołowski przywołał inną maksymę zwykle prezentowaną przez polityków półgębkiem: przegraliście wybory, więc przegrywacie głosowania. Chodziło o zbadanie, czy prokurator Miłoszewski był poddawany presji w związku ze sprawą immunitetu Ziobry.

Reklama

Wielu polityków i prawników broni decyzji Komorowskiego - marszałek nie miał obowiązku zwoływania konwentu seniorów, mógł się odwołać do większości Sejmu, a ta postanowiła, co postanowiła. Tyle że to nie była pierwsza z brzegu sprawa. Nie chodziło o to, żeby bronić Sejmu przed przeciążeniem pracami. Pytanie brzmiało inaczej - czy parlament może być widownią debaty, której tematem są domniemane nadużycia władzy.

Oczywiście, medal ma też drugą stronę. Duża część opinii publicznej zarzuca partii Jarosława Kaczyńskiego, że wybrała obstrukcję jako ulubioną metodę walki politycznej. Od pierwszej chwili sam lider PiS jest nastawiony na bujanie platformerską łodzią w stopniu większym niż opozycja w poprzednich kadencjach. Owocuje to wątpliwymi już nawet z PR-owskiego punktu widzenia scenkami, kiedy to prezes z rozwianym włosem osobiście wdaje się w połajanki z marszałkiem czy z szefem komisji regulaminowej. Tyle że w poprzedniej kadencji posłowie PO bardzo skutecznie wylansowali zasadę: za atmosferę w parlamencie odpowiada rządząca większość.

Koniec Wersalu
Wersal się skończył - obwieścił w słynnym przemówieniu z końca 2001 roku krótkotrwały wicemarszałek Andrzej Lepper. Z dzisiejszej perspektywy można odnieść wrażenie, że Lepper był amatorem, podobnie zresztą jak jego ówcześni przeciwnicy. Bo Wersal w Sejmie skończył się naprawdę dopiero teraz. Bo po raz pierwszy mamy taki system partyjny, atmosferę, taki stan relacji między ludźmi uprawiającymi politykę, że dozwolone staje się wszystko. Z jednej strony mamy wręcz mechanizm jak najczęstszego przypominania partii mniejszości, że przegrała wybory.

Reklama

Odpowiada temu po stronie głównej partii opozycyjnej utrwalanie się kultury watahy. Watahy także dobrze zorganizowanej, skrzykiwanej SMS-ami, ale kierującej się odruchem: skoro nie ma reguł, to nie będzie ich, jak mówi młodzież, "na maksa". Miejscem opozycji staje się, zgodnie z zachętami Komorowskiego, korytarz. Dzieje się to w parlamencie zdominowanym przez dwie inteligenckie solidarnościowe partie, w których nie ma ludzi znikąd.

Próbując to zrozumieć, krążyłem po awanturze po Sejmie niczym po polu bitwy, skąd zniesiono już zabitych i rannych, ale wciąż można było zauważyć porzuconą broń, potrzaskane hełmy i ślady krwi na ziemi. Wstyd wielu posłów opisywany potem przez gazety wydał mi się autentyczny. Ale odpowiedzi na pytanie, co się stało, nie nastrajały optymistycznie.

Poseł PiS: "Mówię do kolegi z PO: Słuchaj, pomyślcie, że my za trzy lata możemy wrócić do władzy jeszcze straszniejsi niż wy dzisiaj. Może zatrzymajmy tę spiralę, póki się da. A on mi na to: ale to wy postępujecie podle"

Poseł PO: "W poprzedniej kadencji to ludzie PiS napawali się przewagą. Potrafili powiedzieć: posiedzicie w Sejmie przez cztery lata i zobaczycie, że jesteście tu po nic".

Inny poseł PiS: "OK, może rzeczywiście okazywaliśmy im wtedy przewagę. Ale proszę sprawdzić: marszałkowie Jurek i Dorn poganiali, nie dopuszczali wniosków opozycji, ale postępowali zgodnie z regulaminem. A Komorowski złamał regulamin, bo Ziobro nie został prawidłowo powiadomiony o zebraniu komisji".

Inny poseł PO: "Komorowski bywa twardy dla ludzi PiS, ale prawa nie łamie. Co najwyżej ich drażni swoimi uwagami. Ale pan też robiłby antypisowskie uwagi, bo on doznał od partii Kaczyńskiego realnych krzywd (tu następuje trudna do zweryfikowania opowieść podobna do historii szukania przez PiS-owców haków na rodzinę Donalda Tuska)".

Jak trudno ocenić, ile w tym nieudawanych emocji, a ile premedytacji, wręcz reżyserii. Może pomysłu na odróżnianie się formacji, które zaledwie kilka lat temu, w dobie afery Rywina, co mniej uświadomieni wyborcy mogli wręcz ze sobą pomylić.

Walec przejeżdża
Jest też logika procesu - pytanie, na ile nieuchronnego. Pierwsze parlamenty były domeną chaosu. Sejm potrafił odrzucić cały porządek dzienny, co postawiło sędziwego marszałka Wiesława Chrzanowskiego unikającego używania twardej ręki wobec posłów w kłopotliwym położeniu. Rządy Olszewskiego i Suchockiej zawsze miały kłopoty z uciułaniem głosów.

Tę zaległość wyrównał z naddatkiem Sejm kolejny (1993-1997), nad którym kontrolę objęły nieźle już naoliwione maszyny partyjne wywodzące się z dawnego systemu: SLD i PSL. Marszałkowie Józef Oleksy i Józef Zych unikali niepotrzebnej twardości, lubili być chwaleni, także przez opozycję. A jednak ówczesny poseł Unii Demokratycznej Jan Rokita skarżył się: Co tydzień już przy układaniu porządku dziennego przejeżdża po nas walec.

To wtedy po raz pierwszy usłyszałem cyniczną uwagę: no przecież nie wy wygraliście wybory. Rzucił ją poseł SLD Krzysztof Janik na posiedzeniu komisji sprawiedliwości, gdy lewicowa większość odrzucała wniosek opozycji o zbadanie sprawy usunięcia zbyt mało dyspozycyjnych prokuratorów przez ministra Jaskiernię. Dojmujące poczucie, że dzieje się coś złego, było wszakże łagodzone przez niejednoznaczną atmosferę typową dla tamtych czasów i w jakimś sensie dla parlamentaryzmu w ogóle. Na przykład tenże sam Janik wystąpi wielokrotnie w roli kuluarowego negocjatora godzącego w kłębach papierosowego dymu koalicję z opozycją.

Sejm kierowany przez AWS (1997-2001) poszedł dalej w kierunku racjonalizacji prac parlamentu - tej autentycznej i tej pozornej. Obdarzył marszałka władzą dyktatora porządku dziennego, który może przetrzymać przez pół roku każdy projekt, łącznie z wnioskiem o własne odwołanie. Marszałek Maciej Płażyński stał się dzięki temu ulubionym celem pretensji postkomunistycznej lewicy. Już podczas kolejnej kadencji (2001-2005) to ona nauczy się korzystać z nowych przepisów. Następny marszałek Marek Borowski próbował stworzyć wręcz system obchodzenia opozycyjnych wniosków - przerzucał je na przykład do komisji. Odpowiedzią były nieskuteczne żądania jego odwołania. I zła atmosfera. Kostyczny, skłonny do cierpkich uwag Borowski traktował partie opozycyjne jak belfer. Opozycja odpłacała mu się niechęcią. Może dlatego tak trudno było mu odegrać rolę skutecznego pacyfikatora, gdy przyszło się zmagać z autentyczną anarchią - nocną okupacją sali przez posła Gabriela Janowskiego czy inwazjami Samoobrony.

Kto się pogubił?
A jednak Borowski na tle dzisiejszych czasów jawi się jako "ludzki pan" szanujący utarte zwyczaje, które są istotą parlamentarnego rytuału. Jemu nie przychodziło do głowy głosowanie przerw, skoro stały się przywilejem każdego klubu, i za jego czasów szefowie komisji z parlamentarnej większości nie uchylali pytań kolegom z opozycji, jak zdarza się to teraz.

Co więcej, to za niego doszło do największego wyłomu w zasadzie "trzeba było wygrać wybory". Borowski poddał pod głosowanie, a Sejm zdominowany przez lewicę przegłosował, powołanie komisji śledczej, która zajęła się aferą Rywina. A tak naprawdę napisała wbrew woli większości wielki akt oskarżenia obozu rządzącego. Leszek Miller głosi po latach tezę, że był to błąd, że należało powstanie komisji zablokować, a Sojusz dalej byłby potęgą. Jestem przekonany, że politycy PO i również PiS pilnie studiują sens jego słów. Czy dziś jakakolwiek sejmowa większość powołałaby komisję śledczą w oczywisty sposób na własną niekorzyść? Można wątpić.

Wkrótce zdarzył się jeszcze bardziej drastyczny przypadek. Józef Oleksy jako następca Borowskiego na fotelu marszałka dopuścił w maju 2004 roku do głosowania nad wnioskami mniejszości do raportu rywinowej komisji. Wygrała najbardziej radykalna wersja Zbigniewa Ziobry przewidująca postawienie Leszka Millera i Aleksandra Kwaśniewskiego przed Trybunałem Stanu. Wystarczyło, że lider LPR Roman Giertych wbiegł na trybunę i tego zażądał. Zakochany w funkcji marszałka Oleksy miał możliwości powstrzymania tej decyzji. Jego partyjni koledzy szemrali, że się pogubił, albo wręcz snuli spiskowe teorie, dlaczego nie chciał ratować Millera i Kwaśniewskiego. Może się i pogubił, ale czy takie pogubienie nie powinno być choćby czasem esencją demokracji?

To paradoks, że to postkomunistyczna lewica, która zaczęła budować w Polsce na wielką skalę logikę partyjnej maszynki do głosowania, bywała też najczęściej, głównie na skutek wstrząsów w jej obozie, ale jednak, grabarzem tej zasady.

Gdy Włodzimierz Cimoszewicz został w roku 2005 na krótko marszałkiem sejmu po Oleksym, przychodził z rzadkim darem zrażania sobie ludzi. Podczas jednego z pierwszych posiedzeń konwentu seniorów coś tam zakomunikował nieznoszącym sprzeciwu głosem. "Na podstawie czego podejmuje pan tę decyzję?" - spytał go szef jednego z opozycyjnych klubów. "Po prostu jestem marszałkiem" - odpowiedział zaskoczonym politykom.

Ale to ten nieelastyczny Cimoszewicz potrafił tuż przed wyborami 2005 odmówić SLD rozpatrzenia ustawy zmieniającej ordynację wyborczą zgodnie z interesem tej partii. Uznał, że zmiana reguł gry w ostatniej chwili jest niezgodna z demokratycznym standardem. To zachowanie można z łatwością wytłumaczyć: Cimoszewicz miał zamiar budować własną kampanię prezydencką na dystansie wobec wszystkich. Ale przecież wielu innych polityków na jego miejscu wolałoby się nie wadzić z własną polityczną bazą. A ponadto dochodzimy do ważnego pytania - czy niezależność bywa jeszcze w polskiej polityce choć trochę opłacalną inwestycją.

Stan wyjątkowy w Sejmie
Weźmy ostatnich trzech marszałków. Marek Jurek nie był koniunkturalistą. Dowiódł tego, rozstając się bez wahania z funkcją i z partią, gdy w grę wchodziły jego antyaborcyjne przekonania. A jednak wcześniej jako marszałek zgodził się na rolę trybiku w machinie, gdy PiS forsował w ostatniej chwili przed wyborami ordynację samorządową, brał udział w dopychaniu tej ustawy kolanem, w poganianiu opozycji. Regulaminu raczej nie łamał. Ale przyjął z całym dobrodziejstwem inwentarza i bez entuzjazmu rolę wykonawcy partyjnych poleceń.

Jego następca Ludwik Dorn wiele razy dowiódł swojej niezależności. A jednak gdy jako marszałkowi przyszło mu spełnić funkcję grabarza poprzedniego Sejmu, wypełnił swą misję z wszystkimi konsekwencjami. To on nie dopuścił do powołania komisji śledczych mających zbadać nadużycia jego obozu i nie zgodził się na głosowanie wniosku o własne odwołanie, choć większość, która go wybrała, w oczywisty sposób przestała istnieć. Mógł to sobie tłumaczyć celem: robił to w imię doprowadzenia do szybkich wyborów. A jednak była to rola dwuznaczna i zresztą niewdzięczna. Wystarczyło posłuchać wyjątkowo zdenerwowanego głosu krótkotrwałego marszałka.

Jeśli Dorn narzucił parlamentowi coś na kształt stanu wyjątkowego - z założenia krótkotrwałego - to Komorowski ma, jak się zdaje, zamiar utrzymywać taki stan wyjątkowy przez całe cztery lata. Trudno po nim oczekiwać decyzji w stylu Cimoszewicza. Nie pogubi się też zapewne jak Oleksy. Co ciekawe, marszałkowi przypisuje się prezydenckie aspiracje - więc odrobina dystansu do doraźnych interesów własnej partii pewnie by mu się przydała. A jednak nie chce albo nie może wybić się na minimalną niepodległość. Bo nie cierpi PiS-owców aż tak bardzo, jak twierdzą jego koledzy? A może dlatego, że na taką niepodległość w dzisiejszej polityce nie ma po prostu miejsca?

Potrzebna gruba skóra
Nie ma miejsca w kulturze politycznej wyznaczanej inwektywami Janusza Palikota, a może bardziej jeszcze reakcjami jego partyjnych kolegów przypominających na wyprzódki: "Nas też przecież obrażają". Nie ma miejsca w kraju, gdzie partie stają się ciężkozbrojnymi oddziałami zwierającymi się wokół wszelkich "swoich" po to, by bić wszelkich "obcych". Sprowadza to najbardziej zasłużonych posłów do roli armatniego mięsa. Jedni - jak Marek Suski z PiS czy Sebastian Karpiniuk z PO - to lubią, inni przyjmują jako dopust boży. Efekt jest ten sam.

Ta kultura polityczna dotyczy także stosunków wewnątrz partii. Gdy Jarosław Kaczyński odmówił posłowi PiS Pawłowi Zalewskiemu prawa do łagodnego zdystansowania się od Anny Fotygi (Zalewski był szefem komisji spraw zagranicznych, więc w teorii panią minister kontrolował), podważył tym samym funkcje kontrolne Sejmu wobec władzy wykonawczej, bo ona nie może istnieć bez minimalnej samodzielności parlamentarzystów.

Podczas ostatniej awantury można było współczuć posłowi PO Jerzemu Budnikowi, bo jako szef komisji regulaminowej męczył się przed kamerami, próbując godzić polityczną lojalność z osobistą przyzwoitością. Był między młotem partyjnej dyscypliny uosabianej przez przysłanego "z centrali" Niesiołowskiego a kowadłem wrzasków PiS-owskiej opozycji. To nauczka dla każdego posła, który nie ma odpowiednio grubej skóry.

Ta kultura polityczna zniszczyła instytucję komisji śledczych, bo bez minimalnej niezależności od partyjnych motywów ten interes można tylko zamknąć na kłódkę. Albo większość zniweczy niekorzystne dla siebie dochodzenie, albo będzie nim manipulowała, co też nie jest zresztą gwarancją sukcesu - wszak największą ich siłą był morał dla publiczności szerszej niż grono najzagorzalszych fanów. Krytykowałem Tomasza Nałęcza, gdy w komisji badającej aferę Rywina próbował cenzurować śledczych z opozycji, ale patrząc z perspektywy późniejszych zdarzeń, robił to powściągliwie. Andrzej Czuma, szef komisji do spraw nacisków na służby, swoje utarczki z posłami PiS traktuje w kategoriach wychowywania niesfornych dzieci. Przestrzega świadków przed ich pytaniami, nie pozwala im na "polityczne" wystąpienia, by za chwilę dopuszczać do podobnych tyrad posła Karpiniuka. Nie wiadomo nawet, czy Czuma pomaga swojej partii - jedynym medialnym przesłaniem z tego dochodzenia stają się przecież jego utarczki z opozycją. Ale w szerszym planie może i pomaga. Faktyczne unicestwienie komisji śledczych jest przecież w interesie świata polityki.

Ta kultura polityczna zniszczyła jeszcze coś nieuchwytnego, ale istotnego. Można się było zżymać w poprzednich parlamentach na rytualne wódeczki posłów ZChN z SLD-owcami. Na atmosferę skumplowania zmieniającego czasem polityczne spory w teatr. A jednak... Kiedyś tuż po jednym z głosowań nad odwołaniem Borowskiego spotkałem ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Janika. Kręcił się koło klubu PiS, gawędził z jego posłami.

To właśnie oni chcieli mu przed chwilą odwołać marszałka. Janik niczego konkretnego nie uzyskał, rozmiękczał tylko atmosferę. Dzięki takim jak on można było w Sejmie rozmawiać. Niekoniecznie o ustawach - do nich potrzebna jest większość i mniejszość. Ale o regułach gry już tak. O tym, jak rządzić z minimalną przynajmniej zgodą koalicji i opozycji co do porządku dziennego - proszę bardzo.

Rzecz jasna - przed polskim Sejmem stawał czasem wybór: skumplowanie albo twarde rozliczanie się nawzajem. Tyle że przy dzisiejszej kulturze politycznej nie mamy ani jednego, ani drugiego. Dawny teatr sporów i pogawędek przy wódce został zastąpiony innym teatrem - nienawiści. W świecie PO i PiS nie ma po prostu miejsca na politykę w typie Janikowej, nawet gdyby znaleźli się kandydaci, by ją prowadzić.

Parlament pozorów
W tych okolicznościach Sejm staje się miejscem pożałowania godnych tumultów, ale na co dzień jest skazany na rolę atrapy. Jego znaczenie i tak jest niewielkie, debaty przeniosły się w znacznej mierze do mediów elektronicznych, ustaw do uchwalania jest coraz mniej, zwłaszcza przy obecnym rządzie, który nie pokłada w zwartym planie ustawodawczym większych nadziei.

Kontrola nad anomaliami życia publicznego to być może ostatnia rzecz, jaką parlament mógłby się przysłużyć społeczeństwu. Ale nie będzie tego robił skutecznie w atmosferze mechanicznego zamykania opozycji ust, bo ta "nie wygrała wyborów". Ani w atmosferze permanentnej łupaniny między dwiema ciężkozbrojnymi drużynami, co jest zresztą tak naprawdę drugą stroną tego samego zjawiska. Bo łupanina tworzy świat fikcji. Stwarza opozycji, zwłaszcza tak rozemocjonowanej jak PiS, pozory wpływu na rzeczywistość.

Może pamiętajmy o tym, zanim powiemy, że nie obchodzi nas kolejna przepychanka w Sejmie, bo "oni są od tego, żeby się tłuc". Albo "są siebie warci".

W roku 1928 marszałkiem seniorem Sejmu paraliżowanego już w dużej mierze przez zwolenników sanacyjnej dyktatury był Jakub Bojko. Ongiś znany działacz ludowy, w tym czasie stronnik sanacji. Gdy jakiś poseł poprosił o głos, Bojko burknął: "Jak złożycie ślubowanie, będziecie sobie gadali rok i sześć niedziel". Takie oświadczenie możliwe było w atmosferze pogranicza demokracji i dyktatury. Nie twierdzę, że teraz grozi nam dyktatura. Te rozważania opozycji o Polsce Kiszczaka są wręcz śmieszne i na dokładkę szkodliwe - bo rozmywają w karykaturze realne zagrożenia. Pewien rodzaj dyktatury staje się przecież faktem. To dyktatura braku rozumu. Tyrania politycznej pustki, zniechęcenia i nudy.