Był to głos posła ZChN Ryszarda Czarneckiego, który pędził już w kierunku okna. Za nim tłum parlamentarzystów i dziennikarzy. Przyłączyłem się i ja. Zobaczyłem ławę ludzi na zewnątrz. Jedni wygrażali posłom z sejmowych trawników. Inni szamotali się z policjantami.

Reklama

Był to jeden z dramatyczniejszych dni w dziejach polskiego Sejmu. Tłum zwolenników Samoobrony przedarł się przez kordon policji, wypełnił przestrzeń między sejmowymi budynkami. W szyby, na szczęście nie szklane, zaczęły uderzać kawałki mięsa. Najbardziej krewcy demonstranci zaatakowali główne wejście, raniąc kilku strażników, którzy próbowali je zastawić stołem. Parlamentaryzm ujawnił całą swoją kruchość, posłowie byli wręcz przerażeni. Nie wiedzieli, że za 8 lat przywódca tej rozróby Andrzej Lepper będzie jednym z nich i spróbuje rozbijać Sejm już od środka. Wielu rzeczy wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy.

Rzut pani Thatcher

Na przykład tego, że dziś mało brakuje, aby okrzyk: biją się, zabrzmiał znowu na Wiejskiej, tylko już nie w pobliżu sejmowych okien. Nasłuchiwałem, czy nie usłyszę podobnych słów podczas ostatnich zajść na posiedzeniu komisji regulaminowej między posłami dwóch wielkich partii PiS i PO. Wcale nie jestem pewien, czy wkrótce go nie usłyszę.

Reklama

Rzecz jasna w samym obstruowaniu, ba, w demonstrowaniu gwałtownych emocji nic ani nowego, ani dziwnego. Profesor Tomasz Nałęcz, były wicemarszałek Sejmu, w którym szalał Lepper, przypomniał niedawno w DZIENNIKU, jak to było przed wojną. Posłowie zakłócali obrady, śpiewając i używając wniesionych na salę trąbek, a potem szamotali się ze strażą marszałkowską, która wynosiła ich przez wahadłowe drzwi.

To był jeszcze parlamentaryzm dawny, trochę anarchiczny, a przy tym uwikłany w skrajne przeciwieństwa ideologiczne walczących ze sobą partii, więc łatwy do popsucia. Dziś sięga się po krotochwilne przykłady z parlamentu tajwańskiego czy meksykańskiego, gdzie dochodzi do walk na pięści. Ale mało kto pamięta, że obecna członkini Izby Lordów, wieloletni premier i wybitny mąż stanu Margaret Thatcher miała kiedyś zabawną przygodę. Gdy u schyłku lat 70. była jeszcze liderem konserwatywnej opozycji, podekscytowana gwałtowną debatą cisnęła trzymanym w dłoni grubym opracowaniem w laburzystowskiego premiera Jamesa Callaghana. Szef rządu szczęśliwie się uchylił. Działo się to w nowoczesnej Anglii, na dokładkę ojczyźnie parlamentu!

Narzekamy na obstruktorów. W USA notoryczne przewlekanie obrad Senatu (tzw. filibustier) stało się narodową instytucją opiewaną przez takie filmy jak "Pan Smith jedzie do Waszyngtonu" Franka Capry jako źrenica wolności. W 1957 r. senator z Karoliny Południowej Strom Thurmond przemawiał podczas debaty o ustawie przyznającej prawa obywatelskie Murzynom całe 25 godzin, próbując ją w ten sposób zablokować. Thurmond zmarł niedawno w wieku blisko 100 lat, nie rezygnując do ostatniej chwili ze swojego miejsca na Kapitolu. Był uznawany za jednego z najwybitniejszych parlamentarzystów.

Reklama

Łżesz jak pies!

W Polsce zaczęło się odwrotnie niż w wielu krajach, bo od względnego spokoju. W Sejmie kontraktowym awanturowano się bardzo powściągliwie - dominujący liczebnie, ale nie politycznie postkomuniści i ich dawni koalicjanci nie mieli odwagi sprzeciwiać się solidarnościowym reformom. Wielkie emocje przyniósł za to kolejny sejm wybrany w 1991 r. - pewnie dlatego, że mocniej niż kiedykolwiek później mówiono w nim o rozliczeniach minionego okresu. Apogeum tych emocji przypadło na debatę o uchwale lustracyjnej, a potem o odwołaniu rządu Jana Olszewskiego 4 czerwca 1992 r. Noc, kiedy to się stało, nazwano nocą teczek, bo debacie o rządzie towarzyszyło przekazanie klubom parlamentarnym wykazu posłów i senatorów, którzy mogli być agentami komunistycznych służb.

Podczas tych dramatycznych debat zdarzyło się dosłownie wszystko. Gdy przyjmowano uchwałę lustracyjną, jej przeciwnicy, głównie z Unii Demokratycznej, próbowali zerwać kworum, nie dotykając przycisków. Podczas debaty nad wotum nieufności dla rządu krzyczano z ław i mównicy, składano przewlekające obrady wnioski i kwitowano lapsusy przeciwników ironicznymi oklaskami.

Wylewano hektolitry patosu, jak wówczas, gdy poseł UD Jerzy Ciemniewski zapowiedział gromko, że w razie przyjęcia uchwały lustracyjnej rezygnuje z udziału w pracach Sejmu. Nie tylko nie zrezygnował, ale jako szef komisji oceniał lustrację Macierewicza, oczywiście wydając na nią wyrok skazujący. Nie szczędzono sobie najbrutalniejszych razów. Do Ryszarda Bugaja broniący Macierewicza poseł ZChN Stefan Niesiołowski zawołał coś, co ten zrozumiał jako "łżesz jak pies!". Niesiołowski tłumaczył, że zawołał tylko... "łże jak pies". Okrzykom "hańba!" (skądinąd ukochane słowo wszystkich polskich parlamentów) nie było końca.

W końcu podczas obrad nad pośpiesznym odwołaniem ze stanowisk pełniących jeszcze funkcje kilku ministrów (m.in. Macierewicza) Stefan Niesiołowski o mało się nie pobił z Jackiem Kuroniem. Poszło o to, że inny poseł UD oskarżył prawicę, że to ona donosiła w czasach komunizmu.

Cechą charakterystyczną tych wojen była jej gwałtowność, ale i nietrwałość podziałów. Ci, którzy rwali się do bitki, w parę miesięcy później współpracowali zgodnie w ramach rządu Suchockiej. Inne charakterystyczne zjawisko to słabość partyjnych maszyn. Gdy tracąca większość centroprawica próbowała blokować głosowanie nad odwołaniem Olszewskiego, prowadzący obrady wicemarszałek Andrzej Kern sumiennie i zgodnie z regulaminem ignorował jej opóźniające wnioski. Kern był z Porozumienia Centrum, które robiło wszystko, aby rząd pozostał. On jednak jako prowadzący obrady nie wykonywał partyjnych zleceń. W przyszłości będzie z tym coraz gorzej. Zwłaszcza każdy następny marszałek będzie coraz mocniej związany polityczną dyscypliną.

Chyba że mnie wyniosą

Kolejny sejm zdominowany przez postkomunistów rządzących wspólnie z ludowcami był dla wszystkich posłów lekcją pokory. Mechaniczna i stała większość decydowała o wszystkim, łącznie z porządkiem dziennym. Nic dziwnego, że mała iskra mogła wywołać emocje u na ogół spokojnej opozycji (antykomunistycznej prawicy prawie w tym parlamencie nie było). Poszło o wystąpienie wicepremiera Grzegorza Kołodki, który koniecznie chciał przedstawić swoją strategię dla Polski tuż przed wyborami samorządowymi w czerwcu 1994 r. Unia Demokratyczna, Unia Pracy i KPN twierdziły, że to wyborcza propaganda, a przegrawszy wniosek o przesunięcie wykładu Kołodki, wyszły zgodnie z sali. "Sejm staje się dodatkiem do Urzędu Rady Ministrów" - narzekał Ryszard Bugaj do dziennikarzy. Nie wiedział jeszcze, jakie możliwości ma większość bezwzględna wobec mniejszości.

Mimo wszystko technik obstruowania posłowie uczyli się bardzo wolno. Na wielką skalę zastosował je dopiero klub SLD w jeszcze kolejnym sejmie, tym z lat 1997 - 2001. Tym razem to AWS i Unia Wolności miały wspólnie komfortową większość. Jej siłę wzmocniono dodatkowo zmianami w regulaminie, które uczyniły z marszałka nieomal dyktatora. Po stronie opozycji była jednak twarda determinacja symbolizowana wojowniczymi wystąpieniami Leszka Millera.

A jednak szczelinę postkomunistyczna lewica znalazła nie za sprawą Millera. Korpulentny i bezbarwny działacz OPZZ Maciej Manicki stał się symbolem blokowania prac parlamentu. Był on niezłym spryciarzem. Do ustawy o komisji trójstronnej potrafił wprowadzić fortelem poprawkę obciążającą budżet na rzecz związków zawodowych ogromnymi sumami. Wystarczyło zgłosić ją w ostatniej chwili, późnym popołudniem - w Ministerstwie Finansów po godzinach pracy nie było wtedy nikogo, kto mógłby oszacować jej finansowe skutki. Tak oto Manicki okpił samego Leszka Balcerowicza.

Jesienią 1999 r. koalicja AWS - UW zajęła się wielką reformą podatkową przygotowaną przez tegoż Balcerowicza. Wobec wątpliwości również wielu posłów koalicji prace nad nią mocno się opóźniły, a według zwyczaju zmian w podatkach nie można było dokonywać na później niż miesiąc przed nowym rokiem. Gdy termin ten zaczął się zbliżać, Manicki wkroczył na scenę.

Zgłosił w komisji finansów blisko 600 poprawek. Grając na czas, napisał je czerwonym atramentem na zielonym papierze, aby personel komisji nie mógł ich skserować - trzeba je więc było przepisywać przez kilka dni. Jedna z kluczowych polegała na zmianie słów "produkcja roślinna i zwierzęca" na "produkcję roślinną lub zwierzęcą". Podczas obrad komisji Manicki dopytywał się rozwlekle, czy nie należy rozróżnić zwierząt hodowlanych na te, które się zjada, i te, które obdziera się ze skóry dla futra. - Nie skończę, chyba że mnie wyniosą - reagował na próby dyscyplinowania go.

Był bliski sukcesu, gdyby nie fortel sejmowej większości. Poseł Unii Wolności Stanisław Kracik pokonał go własną bronią. Zaproponował przegłosowanie w komisji wniosku o odrzucenie ustaw podatkowych, a potem odrzucenie wniosku o odrzucenie w całym Sejmie. W ten sposób omijano etap prac komisyjnych. Manicki próbował jeszcze blokować obrady plenarne - stos jego poprawek przesłonił prowadzącemu obrady wicemarszałkowi salę sejmową. Gdy Sejm zaczął je po kolei odrzucać, niepocieszony poseł zaproponował, aby wykluczyć jego samego z obrad. Po wielogodzinnych głosowaniach parlamentarzyści UW i AWS poznosili papierzyska pod drzwi klubu SLD z okrzykiem: zamurujmy Millera!

"Czy ważniejsze są podatki, czy demokracja parlamentarna?" - pytała komentatorka "Gazety Wyborczej" Ewa Milewicz, martwiąc się, że teraz każdy będzie zamykał usta opozycji jak Kracik Manickiemu. Co ciekawe, tej sztuczki nigdy jednak już nie zastosowano. Może dlatego, że obstrukcja rzadko kiedy dotyczyła ustaw, a naśladowców benedyktyńskiej pracy Manickiego w polskim parlamencie po prostu trudno znaleźć.

Chcesz się bić?

Symbolem następnego millerowskiego Sejmu stał się już Lepper. Wraz z jego partią na Wiejską wkroczył najbardziej awanturniczy element. Gdy po krótkim okresie jego flirtu z parlamentarną demokracją odwoływany przez Sejm lider Samoobrony ogłosił: "Wersal się skończył!", pojawiły się przestrogi, że zbliża się kres demokracji parlamentarnej. Choć Lepperowi show ukradł po części ekscentryczny poseł LPR Gabriel Janowski, który w październiku 2002 r. okupował sejmową mównicę przez pond 19 godzin na znak protestu przeciw pominięciu w porządku dziennym sprawy prywatyzacji Stoenu.

"Uniemożliwiam obrady, żeby nie dopuścić do haniebnej zdrady" - wołał poseł, który już w poprzedniej kadencji budził zdziwienie, wykonując dziwne podskoki podczas spotkania z rolnikami. Wtedy tłumaczył, że służby dosypały mu czegoś do herbaty. Teraz wzbudził zdziwione pytania o zwycięstwo człowieka nad fizjologią. - Jeśli będzie chciał wyjść do toalety, otoczymy go szpalerem, żeby nie mógł wrócić na salę - szeptał dziennikarzom Zygmunt Wrzodak. Janowski nigdzie nie wychodził, ale po czwartej nad ranem, po wyproszeniu z Sejmu prasy, wyniosła go straż marszałkowska, turbując przy okazji kilku broniących go posłów LPR i Samoobrony.

Sam Andrzej Lepper okupował sejmową mównicę trzy razy: przy okazji debaty nad jego immunitetem, w czasie dyskusji o rolnictwie i wreszcie w sporze o prywatyzację Stoenu. Gdy po raz pierwszy wniósł na sejmową salę sprzęt nagłaśniający na wypadek, gdyby marszałek Borowski wyłączył mu mikrofon (praktyka skądinąd w Sejmie częsta), doszło do ciekawego incydentu. Posłowie PO usiłowali wyłączyć urządzenie. Naprzeciw Leppera stanął mało znany i nieatletyczny poseł Paweł Graś. "No co, chcesz się bić?" - spytał zaczepnie. Lepper cofnął się, choć za chwilę wsparty przez kolegów wygrał ten pojedynek na nerwy. "Dziś Sejm nierządem stoi, kiedy stanie Rzeczpospolita?" - alarmował felietonista Maciej Rybiński. Prezydenta Kwaśniewskiego zaczęto już pytać o nowe wybory.

A jednak w cztery miesiące później, jeszcze przed awanturą z Janowskim, Donald Tusk wykluczył jako wicemarszałek Leppera z obrad i ten potulnie wyszedł. Jego zapał zaczął się wypalać. Był to skądinąd pierwszy przypadek usunięcia posła z sali, na co regulamin pozwalał od początku. Kolejne świadectwo coraz gwałtowniejszych parlamentarnych obyczajów. Ale też sygnał, że zagłady Sejmu nie będzie.

Kiedy Marek Borowski podziękował Samoobronie za odblokowanie mównicy, wywołał oburzenie łagodniejszej opozycji spod znaku PiS i PO. - Za co pan dziękuje, panie marszałku? - oburzał się Jarosław Kaczyński. Skądinąd belferski, skłonny do wykazywania swojej intelektualnej wyższości Borowski był wzięty w dwa ognie. Zarzucano mu, że ulega warchołom i że jest zbyt twardy dla całej opozycji. Gdy LPR po wojnie z Janowskim zażądała jego odwołania, wniosku o mało nie poparła zirytowana na marszałka Platforma.

Ale przepraszam cię bardzo!

Kolejny, pisowski Sejm 2005 - 2007 to już głównie wojna dwóch świetnie zorganizowanych maszyn: partii rządzącej i głównej partii opozycyjnej, czyli PO. Maluchy, czyli między innymi populiści z LPR czy Samoobrony, już tylko sekundują jednym lub drugim. Nikt nikogo nie wynosi z sali, a jednak atmosfera jest bardziej zażarta niż kiedykolwiek. Dowodzi tego owiana mgłą niedomówień historia, która o mało nie skończyła się rzeczywistym rozpadem polskiego parlamentu.

Wcześniej zazwyczaj obstruowała opozycja, a koalicja rządowa broniła Sejmu. Tym razem przy mniejszościowym rządzie Kazimierza Marcinkiewicza role były pomieszane. Kiedy 11 stycznia 2006 r. premier złożył autopoprawkę do budżetu, wszyscy odczytali ten ruch jako grę na czas. Parlament miał nie skończyć prac nad ustawą budżetową przed terminem, który pozwalał prezydentowi na jego rozwiązanie. PiS patrzyło w sondaże i liczyło na samodzielną większość w kolejnym rozdaniu.

Wszystkie pozostałe partie: PO, LPR, Samoobrona, PSL i SLD, rzuciły się bronić Sejmu. Aby uniemożliwić pisowskiemu marszałkowi Markowi Jurkowi przerwanie posiedzenia, ta dziwaczna większość zaczęła się gromadzić na sali i miała nawet zamiar tam spać. Do najdramatyczniejszej sceny doszło jednak jeszcze za dnia przed kamerami. Jurek nie poddał pod głosowanie wniosku opozycji, aby głosować budżet już za tydzień. Zrobił to wbrew regulaminowi. Ale po południu wicemarszałek Marek Kotlinowski z LPR wrócił do tej sprawy. Wyłączył mikrofon sprzeciwiającemu się Przemysławowi Gosiewskiemu i dopuścił rozpatrzenie wniosku.

Jadący do prezydenta Jurek zawrócił. Wpadł w ostatniej chwili na salę i usiłował odebrać Kotlinowskiemu prowadzenie obrad, do czego miał prawo. "Ale przepraszam cię bardzo, jesteśmy w trakcie głosowania" - odburknął zdenerwowany Kotlinowski. Opozycja postawiła na swoim.

Sprawa miała jednak drugie dno. Jak ustalił w "Newsweeku" Michał Karnowski, w gabinecie Kotlinowskiego opozycja planowała w razie przegranej w starciu z Jurkiem zwołanie sejmowej większości bez udziału PiS. Miała ona po spytaniu komisji regulaminowej o prawną interpretację zachowania marszałka wybrać jego następcę, zapewne Bronisława Komorowskiego z PO. Szykowano już nawet wniosek do Trybunału Konstytucyjnego z pytaniem, który marszałek jest prawomocny.

Gdy oglądaliśmy z Michałem dokument, który to potwierdzał, poczuliśmy ciarki na plecach. Mielibyśmy w praktyce nie tylko dwóch marszałków, ale dwa sejmy, bo PiS nie uznałoby prawomocności tego zgromadzenia. Tego kryzysu uniknięto, a zmiana sojuszy zamknęła sprawę ostatecznie. LPR i Samoobrona stały się w kilka miesięcy później koalicjantami partii Kaczyńskiego.

Mordo ty moja

Jednak to wszystko, co dzieje się na Wiejskiej do dzisiaj, jest do pewnego stopnia twórczym rozwinięciem tamtego scenariusza. Mamy rzeczywiście dwa sejmy, choć obradują jako jeden. To dżentelmeński w poprzednich kadencjach marszałek Komorowski bardziej niż którykolwiek z jego poprzedników ignoruje pisowską opozycję niepomny uwagi Marka Borowskiego, że "nie wszystko da się zdecydować koalicyjną większością". A PiS też częściej i skuteczniej niż poprzednie opozycje nie przejmuje się wymogami regulaminu. Samo sobie udziela głosu i coraz chętniej zmienia salę na korytarz.

To nie to, że wcześniej atmosfera na Wiejskiej była zawsze dobra. W nocy teczek po głosowaniu poseł PSL umieszczony na liście Macierewicza podszedł w sejmowej knajpie do posła ZChN i dał mu w zęby. Również po aferze Oleksego relacje między postkomunistami i opozycją bardzo się popsuły. "My już z nimi nie pijamy kawy" - opowiadali bardzo skłonni do zaprzyjaźniania się posłowie UD.

Ale te rozstania okazywały się nietrwałe i zawsze gdzieś na boczku co ustalano, zgodnie pracowano, jeśli nie podczas plenarnych obrad, to w komisjach. Dziś stanęły naprzeciw siebie dwie maszyny napędzane czymś co nazwałbym przemysłem nienawiści. Nawet w komisjach atmosfera jest coraz gorsza, padają wzajemne przytyki, nikt nie naradza się ponad partyjnymi podziałami w kuluarach.

Czy w parlamentach poprzednich kadencji zrobiono by członkiem sejmowego prezydium kogoś, kogo cała działalność polega od kilku lat wyłącznie na mocnych słowach? "Zakłamany Adam Bielan, zakompleksiony Zbigniew Ziobro, operetkowy Zbigniew Wassermann, arogancki Ludwik Dorn" - tak opisywał swoich przeciwników w 2006 r. Stefan Niesiołowski, dziś wicemarszałek z ramienia PO. Polityczne harcownictwo nie było w przeszłości dla żadnej partii najlepszą kwalifikacją do tego, aby pilnować porządku i rozstrzygać konflikty podczas obrad. Dla żadnej poza Samoobroną.

Ale psucie sejmowych obyczajów nie może być opatrzone jednym nazwiskiem. Na początku lat 90. dużą popularnością cieszyły się prasowe konkursy na sejmowych oratorów (wygrywał je wówczas często wojowniczy, ale też czasem rycerski dla przeciwników młodszy o kilkanaście lat Niesiołowski). Dziś taki konkurs nie miałby sensu. Największym wykwitem sejmowej retoryki jest przemowa słowami "mordo ty moja" do marszałka Sejmu. Autorstwa chętnie pokrzykującego na sali Marka Suskiego z PiS.

Wieża ze szkła

Gdy zaczynałem pracę w Sejmie, jawił mi się on trochę jako wieża za szkła oddzielona od życia. Pamiętam szok, jakiego doznałem podczas wielkiej manifestacji "Solidarności" w maju 1992 r. Demonstranci podchodzą pod Sejm, ale do rozmów nie dochodzi, bo kruchy sędziwy marszałek Chrzanowski nie chce wyjść na zewnątrz, a postawny lider "Mazowsza" Maciej Jankowski przekroczyć progu budynku. W Sejmie wybucha na ten temat debata. Henryk Goryszewski z ZChN wychodzi na mównicę, kłania się dwornie, poprawia charakterystycznym ruchem grzywkę. Jakiś poseł "Solidarności" przedrzeźnia za chwilę Goryszewskiego. Miałem wrażenie groteskowego tańca na wulkanie. Czym oni żyją, myślałem, jak daleko są od społeczeństwa?

Dziś widzę polski Sejm w dużo większym stopniu jako emanację tego społeczeństwa. Kłopot w tym, że trudno dopatrzeć się w tej uwadze komplementu - czy to dla parlamentu, czy dla Polaków.