Skąpany w propagandowym szumie, zatopiony w sprzecznych deklaracjach, dokonujący zaskakujących wolt, a jednocześnie tak bardzo skuteczny w utrzymywaniu poparcia, tak inny, niż głosiły wszystkie radośnie tęczowe i ponuro czarne prognozy, wymyka się ocenom. Nie potrafimy go nazwać, nie umiemy określić dominant jego projektu, nie mamy nazwy dla Rzeczypospolitej, którą chce budować. "Jako lider nie mogę tkwić z boku - muszę być za czymś" - powiedział kiedyś Bill Clinton. Ale Tusk często stoi z boku! I wymyka się, ucieka. Nikomu nie daje spełnienia, ale i nikogo nie odstręcza. Nie jest rewolucjonistą, ale też kłamstwem byłoby powiedzieć, że o nic nie walczy. Nie jest tytanem pracy, ale i nie jest prawdą, że jest leniuchem. Potrafi być bezwzględnym cynikiem, gdy twierdzi, że przejmując media publiczne, chce je uwolnić, ale i zadziwiająco wrażliwym niekoniunkturalistą, gdy rzuca hasło kastracji pedofilów. W imię ciągłości struktur państwowych zostawia szefa CBA Mariusza Kamińskiego, ale pozwala na czysto partyjniackie nominacje w spółkach skarbu państwa.

Reklama

Także ten założycielski dla jego zwycięstwa antypisizm nie dostarcza dobrego narzędzia opisu. Jego sztabowcy podtrzymują wprawdzie tę opowieść, wiedzą, że to się opłaca. Ale w samym Tusku trudno już znaleźć tę emocję, trudno dostrzec ochotę dorzynania watah. Z kolejnymi miesiącami upływającymi od 21 października 2007 r. blednie w nim i ta barwa. Oczywiście niektórzy publicyści próbują kolory tego sporu wyjaskrawiać. Ale wychodzi to coraz gorzej. "Gazeta Wyborcza" chciałaby kontrrewolucji i zemsty - ale musi ją robić sama. Nie ma jednak do dyspozycji tego typu działań premiera Tuska, więc Waldemar Kuczyński i Mirosław Czech próbują wypalać IV RP ogniem i mieczem, czasami z publicystycznym (bo na inne nikt poważny mu nie pozwoli) wsparciem Stefana Niesiołowskiego. Czują jednak próżnię, w jaką trafiają, i gorzknieją z każdym miesiącem. A z drugiej strony teza Jarosława Kaczyńskiego - szokująca nawet w samym PiS - że prawdziwy projekt Tuska to dezintegracja narodu, nie znajduje zbyt wielu amatorów. Te wszystkie pojęcia, te określenia z czasów kampanii wyborczej nie brzmią dzisiaj celnie, prawdziwie.

Gdzie zatem robimy błąd? Jak pokonać bezradność w opisie polityka, który po roku rządów mógłby dziś w wyborach zagrać o samodzielną większość w parlamencie? A może nic nie rozumiemy, bo ten film o Tusku oglądamy od środka? Może trzeba się cofnąć i jego zwycięstwo potraktować nie jako moment przełomowy, nie jako wielką zmianę, ale jako przejęcie pałeczki w tej samej sztafecie? Może jego myślenie o Polsce, świat pojęciowy, tak jak było w przypadku większości ludzi przyzwoitych, też zbudował szok po aferze Rywina, która przecież wydarzyła się naprawdę? Może Tusk - wbrew temu, co sam twierdzi - też jest z IV Rzeczpospolitej? Tak sądzę. Cofnijmy się o kilka scen.

***

Im dalej od ostatnich wyborów, tym łatwiej o bilans projektu IV Rzeczpospolitej. Sporo się udało: rozbicie patologicznych jednak WSI, budowa CBA, ograniczenie patologicznych relacji państwo - biznes. Wprowadzono sporo młodych ludzi do administracji. Próbowano rozbić korporacje dławiące szanse rozwoju młodych ludzi.

Z wielu zarzutów - w części dziś dających opisać się jako hucpiarskie - wobec naprawdę wart zapamiętania jest jeden: opisujący dramatyczne rozpięcie pomiędzy ambitną nazwą, zamiarem zbudowania nowego państwa, nowej konstytucji i nowej politycznej moralności a szarą rządową codziennością spotęgowaną brudną koalicją z populistami. Można ten kontrast opowiadać, odwołując się do konkretnych przykładów - średniej lub złej jakości wybieranych kadr, słabości zmuszającej do zgniłych kompromisów przy przepychaniu poszczególnych ustaw bez szans nawet na stworzenie choćby komisji konstytucyjnej. Można też wspominać ogólny nastrój i polityczny język, który był nie tyle ostry, co nie byłoby zarzutem wielkim, ale stanowczo zbyt często bywał tak niemądry i tak nienowoczesny, że często odbierał całemu zamysłowi powagę.

Na dodatek nawet te wątłe siły, które obóz IV Rzeczpospolitej zgromadził, nie zawsze były wykorzystywane sensownie. Podjęto ofensywę na tylu frontach, że gdzieś od połowy tej półkadencji sił starczało zaledwie na szarpane kontrofensywy w ciągłym odwrocie. Dziwaczna, hybrydowa lustracja, starcie ze sporą częścią mediów i establishmentu, polityka zagraniczna, ostra debata historyczna, przebudowa służb specjalnych - na każdym z tych i na innych polach próbowano zmian zasadniczych. Robiono za dużo, za szybko, za małe mając siły. A i często, powtórzę, robiono niemądrze. Wreszcie ostatni wart wymienienia element tego rozpięcia między założeniami a praktyką to słabość wewnętrzna Prawa i Sprawiedliwości.

Reklama

Pod tym hasłem co innego rozumiał Marek Jurek, a co innego Ludwik Dorn. Szybko zaczęło pękać. Szybko też okazało się, że to, co niektórzy rozumieli jako obóz IV RP, jako ruch zmian - to pragnienie najlepiej wyrażane poprzez hasło PO - PiS - przerodziło się w projekt tylko partyjny. Dlatego wyrazistego, ale nieczułego na partyjne polecenia prezesa telewizji publicznej Bronisława Wildsteina można było zwolnić, bo koalicjanci-populiści mieli poczucie niedosytu obecności na antenach. Dlatego Dorn musi odejść. Ten obraz, kiedy właściciel Saby wychodzi z partyjnego konwentyklu w tym swoim śmiesznym bereciku już jako były członek PiS, a żegna go okrągłymi słowami jakiś nowo wywyższony i dumny z siebie pisowski aparatczyk, jest symbolicznym pożegnaniem przez Jarosława Kaczyńskiego projektu IV Rzeczpospolitej. Posłuchajmy bowiem tych argumentów, które z tego zebrania do nas docierają: żeby wygrać, trzeba być zjednoczonym. Żeby być zjednoczonym, trzeba być jak wojsko. Żeby być sprawnym wojskiem, można mieć tylko jednego generała. I OK - można się nawet z tym jakoś zgodzić.

Tak to trochę dziś w Polsce działa. Ale w tej logice można co najwyżej zdobyć jakiś udział władzy. Nie można jednak zmienić zasadniczo państwa. Ale i chyba nikt już tego robić nie chce - skoro wyrzuca jednego z nielicznych, którzy program zmian są w stanie nie tylko recytować, ale i napisać. Przy wszystkich jego wadach (Dorn ma swój wielki udział w budowie wizerunku agresywnej partii, choć przecież nie z tego powodu upadł), był jednym z niewielu partnerów zdolnych do intelektualnej pracy nad projektem IV Rzeczpospolitej. I dużo tej pracy wykonał. Pożegnanie go jest więc zarazem pożegnaniem Jarosława Kaczyńskiego z IV RP. Już go nie chce, nie chce tolerować jego wad, bo nie potrzebuje tej państwowo-ustrojowo-socjologicznej refleksji, którą wnosił Dorn. Prezes PiS dalej gra, ale już tylko o władzę i zwykłe jej używanie do niewielkich korekt. Bez żaru, bez wiary. Z tak natomiast dużą dawką pragmatyzmu i goryczy, na jaką stać tylko kogoś, kto już raz próbował uchwycić i utrzymać władzę w postkomunistycznej Polsce, kto dostrzegł, jak słabe wewnętrznie jest polskie państwo.

***

Wystawiam autorom projektu IV RP ten gorzki rachunek nie po to, by dołączać do krytyków, którzy nigdy nie poczuli zniesmaczenia III Rzecząpospolitą. Ich krytyka była zawsze mało wiarygodna, a intencje bywały nieczyste. Nie chodzi też o zmywanie mojego przekonania z 2005 r., że Polska wymaga poważnej naprawy i że projekt IV Rzeczpospolitej taką szansę stwarza. Wspierałem ten projekt w tych wymiarach, w których dawał on szanse na modernizację, zerwanie z postkomunistyczną pajęczyną dławiącą rozwój kraju i w wielu swoich wymiarach amoralną i niedemokratyczną. A także - nieskuteczną.

Piszę to po to, by wskazać dwie rzeczy: po pierwsze - więcej nie będzie. To znaczy Jarosław Kaczyński, nawet odzyskawszy władzę, nie zdobędzie się na kolejną próbę tak rewolucyjnego szarpnięcia. Bo nie ma już do tego sił, a chyba i wiary. Nie zrobi też tego Donald Tusk - bo nigdy nie chciał dokonywać zmian tak radykalnie, a w tych wymiarach, gdzie by nawet chciał, boi się zaryzykować.

Ale jest i drugi wniosek: otóż przy całej słabości wykonania projektu IV Rzeczpospolitej rok 2005 jest najważniejszą po 1993 r., kiedy wybory wygrał SLD, datą w najnowszej historii politycznej Polski. Oczywiście z wyłączeniem takich historycznych (ale też niebędących wewnętrznymi przesileniami) wydarzeń jak wejście do NATO i Unii Europejskiej.

Skalę i wagę tego przełomu najlepiej widać właśnie dzisiaj, rok po przejęciu władzy przez obóz, który w walce z projektem IV RP użył najostrzejszych możliwych słów (służby specjalne jak securitate, Kaczyński jak Gomułka), który obiecywał lub sugerował radykalny i ostry jego demontaż (likwidacja CBA, odwrócenie zmian wojskowych w służbach specjalnych), który wreszcie deklarował zmianę praktyki politycznej w polityce zagranicznej (relacje z Unią Europejską) i wewnętrznej (zmniejszenie intensywności debaty o przeszłości, stępienie ostrza państwowej egzekucji prawa). Może nawet sami w to wierzyli, może naprawdę wydawało im się, że mogą powrócić do epoki polityki bezkonfliktowej, do tej dziwacznej symbiozy elit politycznych, biznesowych i medialnych. Że mogą uciec od rozliczenia peerelowskiej przeszłości. Że da się powrócić do takich relacji z największymi graczami w Unii Europejskiej, jakie miał kraj dopiero do tych struktur aspirujący.

Szczerze mówiąc, wątpię, by w to wierzyli. Spora część argumentacji była dyktowana prostym założeniem: mówić odwrotnie niż PiS, być w kontrze. Ale tym razem motywy są nieważne. Istotne jest to, że żadna z tych kwestii się nie dokonała. Diametralnie zmienił się styl, raczej na lepszy, a na pewno bardziej inteligentny. Jednak istota polskiej polityki we wszystkich podstawowych wymiarach pozostała niezmieniona. Dokładnie taka, jak zdefiniował ją przełom roku 2005, czyli krach stworzonego w 1993 r. układu, w którym elity postkomunistyczne w taki czy inny sposób zawsze partycypowały we władzy. A to oznaczało nie tylko dobór kadr, ale stałe skrzywienie debaty publicznej. Centrum było na liberalnej lewicy (też zresztą przez swój postkomunizm pokracznej), a zwykła europejsko-chadecka prawicowość ocierała się w tym kontekście o oszołomstwo. Jedna dominująca gazeta wystawiała politykom czeki i żądała realizacji.

Donald Tusk przez lata w tak określonym świecie polityki funkcjonował. Ale nie był jego twórcą ani miłośnikiem. Nie miał więc i nie ma interesu w jego odtwarzaniu. W swojej książce "Solidarność i duma" wydanej w początkach 2005 r. napisał o latach 90.: "Prezydentura Kwaśniewskiego (...) oznaczała narodowy odwrót od polityki wielkich wymagań, zasadniczych wyborów i uniesień. Zapomnienie i brak właściwości oraz ostrych konturów to była też szansa dla wszystkich, którzy mogli spodziewać się słusznej kary za przewiny z czasów komunizmu. Ale kary nie było (...). Minął czas polityków twardych, uwierających pamięć, zasadniczych i ideowych. W ich miejsce przyszli ci, dla których ideologią stało się korzystanie z władzy. Tolerowaliśmy to zbyt długo. Interesowność i zakłamanie stały się chorobą powszechną. Dotknęła ona wszystkie praktycznie liczące się środowiska polityczne III Rzeczpospolitej".

Czy to jest deklaracja polityka z III RP? Jasne, Tusk się zmienił i nie jest do końca wierny tej deklaracji. Osadził w ABW Krzysztofa Bondaryka, człowieka, którego głębokie związki z biznesem nie są najlepszą rekomendacją na to stanowisko. A Ministerstwo Sprawiedliwości oddał doświadczonemu adwokatowi Zbigniewowi Ćwiąkalskiemu, który nie sprawia człowieka zdeterminowanego w otwieraniu korporacji prawniczych młodym ludziom.

Dziś pewnie ciszej powtórzyłby swoje słowa sprzed trzech i pół roku. Ale jednak - powtórzyłby. Bo także Tuskowi właśnie przełom roku 2005 stworzył szansę na grę o najwyższą stawkę, a dwa lata później dał urząd premiera. W III RP mógł być tylko aspirantem. Gdyby ona trwała, gdyby nadal decydowały jej hierarchie wartości, gdyby ożyli ówcześni władcy polityki - Tuska zmiotłoby ze sceny. Jego wzlot zaczął się z początkiem IV Rzeczpospolitej rozumianej jednak nie jako projekt realizowany przez PiS, ale jako zamknięcie III, rozpoczęcie poważnej debaty ustrojowej i zmiana jakości polskiej prawicy.

W tym sensie widzę Donalda Tuska jako polityka IV RP. To jest wprawdzie inna, lżejsza, łatwiej strawna forma, można ją nazwać IV RP light, ale jednak Czwarta. Zdrapmy na chwilę otoczkę propagandową, odetnijmy pusty spór z prezydentem. Co zobaczymy, zwłaszcza w ostatnich tygodniach? Premiera zapowiadającego weto w Unii Europejskiej w imię obrony narodowych interesów. Posłów PO wnoszących pod obrady zapowiedzianą przez szefa rządu ustawę o obniżeniu emerytów esbeckich. Tyrady Donalda Tuska o konieczności kastracji pedofilów. Powracające zapowiedzi zmiany konstytucji. Pokazowe zatrzymania działaczy piłkarskich, brutalne próby zlikwidowania patologii w PZPN przez wprowadzenie kuratora, kontrole w tym związku. Ostre kampanie polityczne, w ogóle rozumienie polityki jako starcia. Wpływy Kościoła? Może innego nurtu, ale nadal silne. Polityka historyczna? Jak najbardziej. Muzeum Westerplatte, przygotowywanie wielkich obchodów zakończenia II wojny światowej. Nawet wielkie parady wojskowe z okazji Bitwy Warszawskiej stały się jeszcze większe. Toczy się proces Wojciecha Jaruzelskiego.

Nawet tak ostry spór wokół Instytutu Pamięci Narodowej jest w swej istocie konfliktem o wpływ na tę instytucję, a nie o to, czy ma istnieć, czy nie. Żądania likwidacji IPN wychodzą ze środowisk dawnej Unii Wolności, ale gdy pojawiły się takie sugestie wewnątrz PO, zostały przez szefa rządu ukrócone. Z tego punktu widzenia te jękliwe narzekania polityków lewicy, że konflikt PO - PiS to w istocie wojna dwóch podobnych partii prawicowych, mają w sobie sporo sensu. I już na koniec - nawet ministrów infrastruktury obaj partyjni liderzy, ten PiS i ten PO, wybrali podobnie nijakich i niecharyzmatycznych. Obaj także zbudowali wokół siebie dwory, gardząc jałowymi - jak im się wydaje - partyjnymi dyskusjami. A już na pewno uprawianymi publicznie. Kaczyński zawsze miał do nich awersję, Tuskowi przejadły się w Unii Wolności.

Różnice? Na pewno dotyczą stylu - co już powiedziano. Tusk umie się cofnąć, potrafi zacisnąć zęby i nic nie powiedzieć, nawet jak ma ochotę komuś dołożyć. Lubi beztreściowe przemówienia, którymi Jarosław Kaczyński gardzi, co zresztą często sprowadza na niego zgubę. Premier jest gospodarczym liberałem, gardzi etatyzmem. Oś podziału Polski liberalnej z solidarną naprawdę istnieje. Ale to jest - zauważmy - spór wewnątrz IV RP, spór zrodzony już na gruzach III. Różni obu liderów także podejście do skuteczności w polityce. Lider PO wymienił wprawdzie to słowo w swoim expose aż 20 razy, ale w rzeczywistości nie uważa, by wola polityczna przełamująca opory była czymś, za co warto ginąć. Potrafi przeczekać, nie sprawia mu bólu porażka, o ile nie jest za nią obwiniany lub nie budzi śmiechu. Nie ma też tej szczególnej wrażliwości doświadczonego osobiście prowokacjami Kaczyńskiego, które kazały mu zwracać baczną uwagę na patologię w służbach specjalnych. A co za tym idzie - nie ma alergii na pewien typ ludzki robiący tam kariery w latach 90. Niektórzy z nich wrócili do gry. Nie ma też w Tusku tej mimo wszystko wartościowej u polityka w państwie słabym publicznie deklarowanej ostrożności wobec związków świata publicznego z biznesem. I na koniec uwaga - część tego, co na korzyść zmienił kres III RP, przetrwała wbrew Tuskowi, a nie dzięki niemu - jak choćby TVP. O tym warto, podsumowując pierwszy rok od wyborów, pamiętać.

Zresztą sam Tusk nie jest chyba do końca pewien, jak zakończy wyprawę rozpoczętą rok temu. Zbyt wiele w nim i wokół niego sprzeczności, by stawiać ostateczne tezy. Ale na razie moja odpowiedź na pytanie, jak nazwać jego rządy, jest jasna, choć może brzmieć dla widzących w liderze PO ukochanego rycerza kontrrewolucji, obrazoburczo: Donald Tusk to trzeci z kolei, po Marcinkiewiczu i Kaczyńskim, premier IV Rzeczpospolitej. Może wbrew sobie nawet - ale jednak. Może mniej zmian po nim zostanie niż po poprzednich - ale jednak. Zegara tej zmiany nie da się już cofnąć.