Aktorzy się zmieniają. Tym razem są nimi minister Michał Kamiński pełniący rolę rzecznika i doradcy oraz szef kancelarii Piotr Kownacki. Obaj - co warto podkreślić - dołączyli do otoczenia Kaczyńskiego w różnych okresach, obaj nie byli w niej od początku. Obaj zapowiadali zmianę stylu, po czym sami dość szybko przyjmowali wszystkie złe nawyki kancelarii. W tym dwa najgorsze - mówienie szybsze niż prędkość myśli, pragnienie własnego zabłyśnięcia zamiast myślenia o interesie szefa - czytaj Lecha Kaczyńskiego.

Reklama

Tym razem poprztykali się w sprawie tego, co dokładnie powiedział Lechowi Kaczyńskiemu prezydent elekt Stanów Zjednoczonych Barack Obama. Kownacki popełnił oczywisty błąd - ogłosił podtrzymanie przez Obamę zamiaru budowy tarczy antyrakietowej. I wszystko wskazuje, że był niewybaczalnie nieprecyzyjny jak na wagę poruszanej sprawy. Bo prezydent elekt z tarczy najwyraźniej się nie wycofał - co cieszy. Ale to nie to samo co podtrzymanie projektu.

Kamiński, zamiast bronić urzędu - a więc swojego szefa - z radością wpadkę podkręcił. Ogłosił jednoznacznie, że było inaczej, niż twierdzi Kownacki. Nie skorzystał z żadnej barwy pośredniej, nie uciekł w formułę doprecyzowania, tak często używaną przez polskich polityków. Jeśli zrobił to na wyraźne polecenie prezydenta, można zrozumieć. Ale jeśli postanowił skorzystać z okazji, by przysmażyć konkurenta - co też prawdopodobne - to pokazał, dlaczego Kaczyński tak często przegrywa. Tę przyczynę da się nazwać: to brak esprit de corps ludzi prezydenta. Brak poczucia wspólnoty, brak teamu, brak świadomości, że gra się na lidera, a nie na samego siebie.

Kto za to odpowiada? Tu też odpowiedź jest jasna - sam prezydent. On jest liderem i powinien tak zbudować swoją ekipę, żeby wiedziała, gdzie uszy, gdzie nos, a gdzie ręce i głowa. Lech Kaczyński najwyraźniej jednak nie docenia rangi problemu. Dostał już tyle ostrzeżeń, tyle razy płacił polityczną cenę za brak precyzji, że powinien już dawno wyciągnąć wnioski. Choćby wtedy, kiedy jego ludzie rzucili triumfalne hasło balu z okazji 11 listopada zamiast skromniejszej gali. Już dawno w kancelarii powinien działać system obiegu informacji i wykuwania stanowiska. A jeśli to niemożliwe, to już lepsze byłoby milczenie. Trudno - jeśli eksperymenty z rzecznikami zawodzą, niech prezydent wypowiada się rzadko i wyłącznie samodzielnie. Lepsze to niż kociokwik dominujący co kilka tygodni debatę publiczną.

I jeszcze jedna uwaga: nie przeczę, że wpadki prezydenta sa chętniej podchwytywane przez media niż jego konkurentów. To prawda. Są w Polsce tacy, którym wytknie się nawet źle postawiony przecinek, i są tacy, którym kardynalne błędy i kłamstwa uchodzą bezkarnie. Tak. Tylko co z tego? W tym wymiarze mediów się chyba już nie zmieni, a już na pewno nie powinien brać się za to prezydent. To, na co go stać, to precyzyjna kontrola nad komunikatem. No właśnie, czy na pewno go stać?

Jak to robić, może zapytać zresztą Obamę, którego jednym z kluczem do sukcesu było wyeliminowanie trapiących Demokratów od lat przecieków. Szczelny sztab, wierny team - proste, dobre recepty na sukces. A jak ktoś chce grać na siebie, to zawsze przecież może sam wystartować na prezydenta. To byłoby znacznie uczciwsze. I tylko jedno w tej całej sprawie cieszy: tarcza raczej będzie. Obama nie powiedział przecież "nie". I czy nie można było tego tak po prostu zrelacjonować?