Mimo że to tekst o Polsce, a nie Rosji, to od Rosji zacznę. Na marginesie międzynarodowego seminarium rozmawiałem niedawno z młodą Rosjanką. Kilka lat temu wyemigrowała do kraju Unii Europejskiej, gdzie pracuje dla amerykańskiego think tanku. To istotne o tyle, że nie pasuje do kategorii łatwowiernych odbiorców putinowskiej propagandy: ma swobodny dostęp do niezależnych zachodnich mediów, a instytucje, w których jest zatrudniona, aktywnie wspierają Ukrainę.
Kiedy jednak wymienialiśmy uwagi o wojnie, powiedziała, że bardzo chciałaby, żeby Putin utrzymał się przy władzy. Dlaczego? „Bo w przeciwnym razie kraj się rozpadnie, wybuchnie wojna domowa i sytuacja jeszcze się pogorszy”. Bała się o rodzinę, która została w Rosji. Po chwili dodała jednak, że sama już nie wie, czy to, co powiedziała, to jej własne poglądy, czy strach wpojony jej przez państwowe media. Straszenie chaosem na wypadek jakichkolwiek reform, a tym bardziej zmiany na szczytach władzy, to przecież stałe narzędzie w repertuarze rosyjskich propagandystów.
W dyktaturach, w których władza dysponuje monopolem informacyjnym, siła oddziaływania odgórnego przekazu jest tak wielka, że łatwo potrafi zamazać granicę pomiędzy tym, co obywatel myśli, a tym, co władza chciałaby, żeby myślał. Dopóki człowiek wie, że jakiś pogląd podziela cynicznie – dla własnych korzyści lub ze strachu – może go względnie łatwo porzucić. Kiedy jednak narzucone z zewnątrz przekonanie zinternalizuje, czyli przyjmie za własne, sam staje się narzędziem propagandy.
Reklama
Reklama
Autor jest doktorem socjologii, doradcą politycznym i współautorem „Podkastu amerykańskiego”