Lech Kaczyński jest wdzięcznym obiektem plotek i bohaterem anegdot. Jak wiele innych osób publicznych. Oto jedna z nich opowiadana zresztą przez samego bohatera. Rzecz zdarzyła się podczas wizyty w Warszawie przywódcy pewnego egzotycznego, ale ważnego kraju.

Reklama

Gościowi towarzyszyli jego ministrowie, Wśród nich pani o rysach twarzy uważanych za europejskie. Tak się złożyło, że weszła na salę razem z jednym z członków rządu Donalda Tuska. Lech Kaczyński uznał więc, że owa pani jest żoną znanego mu ministra i tak też ją przywitał. Ku osłupieniu wszystkich zainteresowanych.

Tę historię prezydent kilka dni temu opowiadał grupie kilkunastu dziennikarzy. Opowiedział to z taką swadą, że słuchacze niemal leżeli na podłodze ze śmiechu. Kaczyński też zresztą serdecznie się zaśmiewał. Potem zrelacjonował jeszcze jedną anegdotę ze sobą w roli głównej, co także wywołało burzę śmiechu. A następnie zaczęła się rozmowa na poważne tematy, np. o tym, dlaczego nie ratyfikował traktatu lizbońskiego. Używał tych samych argumentów co zwykle, ale sposób rozmowy sprawił, że grono słuchaczy wyglądało na przekonanych. Przynajmniej w tym momencie. Nie było to grono dziennikarzy "kaczystowskich". Byli to głównie reporterzy telewizyjni i radiowi zaproszeni prawdopodobnie dlatego, że wcześniej obsługiwali zagraniczne wizyty prezydenta.

Kiedy obserwowałem tę scenkę, cały czas przypominała mi się czyjaś słuszna myśl, że obaj Kaczyńscy są politykami typu gabinetowego. Ery przedtelewizyjnej. Dobrze wypadającymi na kameralnych spotkaniach, ale tracącymi, gdy między nimi a odbiorcą są pośrednicy. Czyli media. Żadne to odkrycie, ale to z tej przyczyny na ocenę trzech lat jego prezydentury tak bardzo odciskają się emocje. Bo Kaczyński, wbrew swej woli, bombarduje nas swoją obecnością każdego dnia. Co kilka godzin dostajemy komunikat o jego działaniach lub słowach, żart o nim albo telewizyjne przebitki. Taka jest norma współczesnej demokratycznej prezydentury. Kaczyński jednak nie umiał i nie chciał dostosować się do tych reguł. Obrywa za to, a my mamy problem z racjonalną i spokojną oceną. Bo on sam nie dba o sztafaż, a realnymi zakulisowymi sukcesami nie potrafi się też pochwalić. Wypadki, które inny polityk potrafiłby przedstawić jako sukces, jego pogrążają. Na oceniających działa też ciśnienie własnych środowisk - w tym wypada tylko krytykować, a w tamtym chwalić (choć proporcje między jednym a drugim nie są równe).

Rok temu, w dwulecie prezydentury, Piotr Zaremba napisał, że Kaczyński to najlepszy prezydent po 1989. Było to wtedy zdanie pod prąd, bo większość uważała inaczej. Kilka dni temu to samo co Zaremba powiedział Jan Rokita. Też w sytuacji, gdy większość jest innego zdania. Czy w czwartą rocznicę prezydentury dokona się jakaś rewolucja w ocenach? Chyba nie. Może więc spokojny bilans działalności Lecha Kaczyńskiego będzie możliwy dopiero gdzieś het za kilkanaście lat. On z tej perspektywy nie jest pewnie zadowolony. Ale może tak musi być - spójrzmy na ocenę Lecha Wałęsy - że trzeba było aż tyle czasu, by opadły emocje. Zwłaszcza te złe.