Nacisk na lokalnych działaczy wykonało ZNP i samorządowcy współpracujący z Platformą w różnych koalicjach. A na nic szef Sojuszu nie jest tak wrażliwy jak na sygnały płynące z kraju.Uderzenie było więc mocne i starannie przygotowane.

Reklama

Efekt? Parę scenek pojednawczych w świetle kamer z udziałem obu skłóconych młodych liderów i odrzucenie weta prezydenta. Efekt uboczny? Napięta twarz Grzegorza Napieralskiego odpowiadającego na pytania o to, jak się czuje jako przegrany. Efekt długofalowy? Jątrząca się walka o przywództwo i ostateczne rozstrzygnięcie kwestii zasadniczej: czy następne lata to dla SLD okres bycia w najlepszym razie przystawką, czy też szansa na bycie samodzielnym dużym graczem. I ustalenie czegoś, co dla polityków SLD jest najbardziej sexy: jest nadzieja na partnerską koalicję z PO czy nie?

Nieobliczalni po raz pierwszy

Wszyscy się martwią, że lewica się podzieliła. Komentatorzy i politycy z konkurencji załamują ręce nad różnicą zdań między Napieralskim i Olejniczakiem, z lekką obłudą biadolą nad konfliktem na lewicy i wieszczą koniec SLD. To zrozumiałe zaambarasowanie. Zdarzyło się bowiem coś, co jeszcze do tej pory nie miało miejsca na polskiej scenie: postkomunistyczna lewica zamieniła się w ugrupowanie nieobliczalne, z którym nie da się niczego ustalić na sto procent, więc wprowadza do polityki element suspensu i nerwowości.

Reklama

A to przecież do tej pory było rolą ugrupowań prawicowych, których hamletyczne spory doprowadzały do upadku rządów czy przedterminowych wyborów. Tymczasem socjaldemokraci III RP, do bólu przewidywalni, z uśmieszkiem wyższości tym ideowym gladiatorom prawicy się przyglądali, nie ukrywając lekkiego rozbawienia. Byli pewni, że w sferze idei wolno im wszystko, bo ich wyborcy nie głosują na nich dla wartości politycznych, jakie reprezentują, ale z sympatii do PRL i przywiązania do jego ludzi. I nawet jeśli na zewnątrz usta pełne były modernizacyjnych sloganów, to i tak na spotkaniach wyborczych politycy SLD najwięcej zbierali punktów na porozumiewawczym mruganiu okiem: a to do byłych żołnierzy, a to do działaczy OPZZ, a to do starego aktywu powiatowego. I to właśnie budowało żelazny elektorat, a nie jakieś lewicowe fanaberie, do których liderzy SdRP, a potem SLD nigdy jakoś głowy nie mieli. Tym bardziej że nikt tego od nich nie oczekiwał. W czasach koniunktury do grona żelaznego elektoratu dołączali rozczarowani wyborcy z centrum i wygrywało się wybory dzięki gładkim i niewiele znaczącym hasłom jak to słynne o sercu po lewej stronie. Więc po co się było starać?

Ale od czasu, gdy okazało się, że SLD wcale nie jest niezbędne, by odgrywać w polskiej polityce rolę alternatywy i spadło na trzecie miejsce w rankingu, sytuacja się skomplikowała. Pierwszy raz racja bytu lewicy postkomunistycznej musi się oprzeć o tożsamość polityczną, a nie o życiorysy, bo to już nie wystarczy. Pięć-sześć procent poparcia "żelaznych" nie rokuje na przyszłość, tym bardziej że nie można liczyć na premię z niezdecydowanego centrum, bo ono zajęte jest rywalizacją PO i PiS. Nie będzie już tzw. obrywek, czyli głosów otrzymywanych na zasadzie mniejszego zła, braku lepszego pomysłu lub nieoczekiwanego bonusu. Takich wyborców zagospodarowała sobie Platforma, która z talentem nowoczesnego odkurzacza wymiata ze sceny wszystko, co tylko się da.

Stawka większa niż bycie

Reklama

No i okazało się, że jest jednak moment, w którym najwięksi nawet pragmatycy z najbardziej pragmatycznego ugrupowania gotowi są ujawnić rumieniec ideowy czy zapędzić się w spór światopoglądowy: to sytuacja walki o życie całego ugrupowania. Olejniczak i Napieralski wiedzą, że posag po PRL skończył się nieodwołalnie. Bajońskie sumy zostały przehulane przez kolejne rządy. Cena za to jest wysoka, ale przecież i tak niższa niż ta, którą zapłaciła Unia Wolności czy AWS. SLD jeszcze oddycha.

I właśnie dlatego pierwszy raz w swojej historii formacja prowadzi wewnętrzną walkę przy uchylonej kurtynie. To już nie rozłam ambitnych i niedocenianych działaczy, którzy utworzyli SdPl, to nie pożegnanie z byłymi premierami w atmosferze rozwodu bez orzekania o winie. To konfrontacja fifty-fifty, w której są dwie nagrody: prawdziwe przywództwo w partii i zwycięstwo pomysłu na jej funkcjonowanie. Mało? Tak, jeśli SLD wciąż będzie przegrywać. Ale jeśli odbije się od dna - to zagra o kolejną koalicję rządową. I właśnie dlatego walka młodych liderów jest tak ostra i ma wymiar nie tylko sporu personalnego: wygrana ma sens tylko wtedy, jeśli podniesie całą partię. A żeby podnieść partię, trzeba ją zmienić i wywindować w rankingach. Obaj politycy nie są co prawda pewni, czy mają na to dobry pomysł, ale są przekonani o jednym: ich przeciwnik na pewno nie poradzi sobie z tym zadaniem.

>>> Nie ma już jednej lewicy

Może się jednak okazać, że w obliczu bójki dwóch, wygra ten trzeci, a obie nagrody pozostaną poza zasięgiem Olejniczaka i Napieralskiego. Tak będzie, jeśli obaj wykrwawieni pozostaną na ringu, a ster sprawnie przejmie Jerzy Szmajdziński namaszczony przez Aleksandra Kwaśniewskiego.

A to oznaczać może wejście w okres restauracji. Szmajdziński reprezentuje bowiem stary, sprawdzony sposób działania opatentowany w złotych czasach: w gospodarce liberalizm wprowadzany po cichu, w polityce obłaskawianie Kościoła w gabinetach, na zewnątrz obchody ważnych rocznic z 1 maja włącznie. Choć w tym wypadku raczej z naciskiem na piknik… To jest polityka, która się znakomicie sprawdziła w okresie potęgi, bo zapewniała spokój i raczej sprawne zarządzanie, choć i tak nie gwarantowała wygrania drugich pod rząd wyborów. Ale w partii kojarzy się dobrze i dlatego Szmajdziński ma spore szanse, obiecując powrót do czasów świetności na przejęcie partii. Musi się jednak spieszyć. Bo Grzegorz Napieralski partii starszemu koledze oddawać nie zamierza.

Tęsknoty Szmajdzińskiego

Choć wyzwanie zostało już rzucone: wskazanie Szmajdzińskiego jako kandydata w wyborach prezydenckich postawiło przed Napieralskim trudne zadanie. Albo sam z kandydowania na prezydenta teraz zrezygnuje, albo po wyniszczającej walce z Olejniczakiem będzie musiał pójść na zwarcie z kolejnym tuzem. Co więcej, ambicje Szmajdzińskiego nie dotyczą tylko kampanii prezydenckiej, bo to raczej ciężka praca bez nagrody (sukcesem może być dla kandydata SLD tylko autopromocja, a nie wygrana). Stawką jest takie wzmocnienie własnej pozycji, które przy następnym rozdaniu parlamentarnym zagwarantuje pozycję lidera ugrupowania koalicyjnego, który jest naturalnym kandydatem np. na wicepremiera. A za tym Szmajdziński, którego do tej pory rządowa karuzela nie traktowała zbyt łaskawie, bardzo tęskni.

Obaj młodzi liderzy mają własny pomysł na poradzenie sobie z tym zagrożeniem, zgodny z ich dotychczasowym sposobem działania i temperamentem: Olejniczak idzie na przeczekanie, gotów jest na sojusz ze Szmajdzińskim w nadziei, że ten zgra się szybko, a kampania prezydencka brutalnie odsłoni to, o czym wiedzą wszyscy w SLD: Szmajdziński to polityk, który ma wszystkie niezbędne kwalifikacje do tej gry poza jedną, lecz decydującą - charyzmą.

Napieralski na dogadywanie się z obecnym wicemarszałkiem pozwolić sobie nie może: z jego perspektywy każde ustępstwo wydziera mu z rąk kawałek partii. Decydującą walkę musi więc rozegrać przed wyłonieniem kandydata SLD na prezydenta - bo jeśli Szmajdziński uzyska nominację, kampania posłuży mu do podporządkowania sobie całej organizacji.

Co na to sam Szmajdziński? Wie dobrze, że na konfrontację pójść musi. Wie też, że jeśli zostanie kandydatem, a partie nadal kontrolować będzie Napieralski, to nie otrzyma odpowiedniego wsparcia: na wiecach w terenie nie będzie frekwencji, plakaty wyjdą nie tak ładne, jakby mogły, a spoty reklamowe zanudzą widzów. Rachunek jest więc prosty: w wyścigu do Pałacu Prezydenckiego musi wystartować ktoś, kto rządzi partią. W przeciwnym razie szkoda zachodu.

A co z wyborami ideowymi? Jaka lewica, takie wybory, chciałoby się powiedzieć za prezydentem Kaczyńskim rozżalonym postawą SLD w sprawie przywilejów socjalnych. I tu się w szeregach działaczy wiele nie zmienia. Perspektywa udziału we władzy zawsze była bardziej pociągająca niż perspektywa bycia awangardą czegokolwiek. Światowy kryzys, nieuchronna dekoniunktura, bezrobocie - to wszystko zazwyczaj napędza wiatr w żagle lewicy. Kto z tym wiatrem popłynie? Z flagowego okrętu SLD chyba nikt.