Latem 1989 r. Francis Fukuyama opublikował na łamach "National Interest” swój słynny esej "Koniec historii?”, który przez dwie dekady wywierał głęboki wpływ na mentalność zachodnich elit. Mimo zamachów z 11 września idea ostatecznego zwycięstwa liberalnego globalizmu była żywa co najmniej do kryzysu finansowego z 2008 r. Dziś jednak wydaje się jasne, że rosyjska agresja na Ukrainę kładzie kres względnie stabilnej pozimnowojennej rzeczywistości i oznacza bezdyskusyjny powrót historii. Fukuyama miał jednak częściowo rację: lata 1989–1991 były faktycznie decydującym momentem, który sprawił, że historia na moment stanęła. Potem jednak znów ruszyła. Dziś wydaje się, że okres po 1989 r., podobnie jak np. lata 1918–1939, nie był początkiem zupełnie nowej epoki, jak chciał to widzieć Fukuyama, lecz raczej początkiem okresu przejściowego, który ostatecznie kończy się w roku 2022.

Koniec gry w ważną Rosję

Nie znamy jeszcze ostatecznego wyniku trwającego konfliktu zbrojnego, ale z politycznego punktu widzenia Kreml już przegrał. Brawurowa kontrofensywa Ukraińców obnażyła wyraźniej niż przedtem malejący potencjał Rosji wynikający ze spadku populacji i stagnacji opartej na niskich technologiach gospodarki. Moskwa po prostu nie ma wystarczających zasobów i know-how, aby zapewnić ład i rozwój nawet w granicach Federacji, a co dopiero mówić o kontrolowaniu sąsiadów. Nawet przed inwazją rosyjski PKB był podobny do hiszpańskiego – przy trzy razy większej populacji i ponad 30-krotnie większym terytorium. Nawet duma Rosji – jej konwencjonalna armia – okazała się dysfunkcyjna. Wydawać by się mogło, że jedynym powodem, dla którego państwo to wciąż może pretendować do miana supermocarstwa, jest jego ogromny arsenał nuklearny, jednak gra w udawanie, że współczesna Federacja Rosyjska jest czymś, czym ewidentnie nie jest, nie może trwać w nieskończoność. Prędzej czy później Moskwa będzie musiała pogodzić się ze swoim realnym statusem regionalnego gracza, który nie może bezpośrednio kontrolować państw wielkości Ukrainy.
Reklama